sobota, 31 grudnia 2011

Podsumowanie roku 2011

W związku z tym, że nieuchronnie zbliża się koniec roku, pora na...: subiektywny ranking najlepszych filmów, filmów animowanych, seriali i książek, jakie dane mi było obejrzeć/przeczytać w 2011r. Miałam bardo duży problem z wyborem, zwłaszcza w filmowej kategorii, dlatego postanowiłam brać pod uwagę tylko produkcje, które powstały bądź miały premierę w 2011 roku. Ustalona reguła nie dotyczy jednak książek.

NAJLEPSZE FILMY:
1.      Służące
2.      Jak zostać królem
3.      Melancholia

NAJLEPSZE FILMY ANIMOWANE:
1.      Zaplątani
2.      Toy Story 3
3.      Smerfy

NAJLEPSZE SERIALE:
1.      Suits
2.      Gra o tron
3.      The Killing

NAJLEPSZE KSIĄŻKI:
1.      Nie opuszczaj mnie, Kazuo Ishiguro (film beznadziejny!)
2.      Cesarzowa Elżbieta, Brigitte Hamann
3.      Kraina Chichów, Jonathan Carroll

        Podsumowanie krótkie, ale treściwe. Wszystkim życzę udanej zabawy sylwestrowej i spełnienia marzeń w 2012 roku. Co do mnie, to Nowy Rok powitam w rytmie lat 20. ubiegłego wieku, z czego bardzo się cieszę, a jeszcze bardziej z tego, że będzie ze mną i M. chłopak, i M. siostra. Tak się tylko zastanawiam, kogo całować o północy <żart>.


piątek, 30 grudnia 2011

Muzyczne odkrycie roku 2011


            W mijającym roku moim największym muzycznym odkryciem był Jack Savoretti, wokalista, robiący muzykę akustyczną, zahaczającą o folk i pop. Savoretti gra na gitarze (no nie tak cudownie jak Mayer) i pianinie.
            Jacka Savorettiego oczywiście poleciła mi M., jeśli chodzi o muzykę, to tylko na nią się zdaję ;) Otóż M. oglądała pewnego razu bardzo głupi film pt. „Post Grad”, no i ten głupi film ma świetną ścieżkę dźwiękową, jak się okazało, i na niej właśnie jest piosenka Jacka pt. „One Day”.

 
              Savoretti wydał do tej pory 2 albumy: „Between the Minds” i „Harden than Easy”, a jego piosenki można było usłyszeć w filmach i serialach, takich jak: “Post Grad”, “Stowarzyszenie wędrujących dżinsów”, „Chirurdzy”, „Pogoda na miłość” i „Greek”.


Polecam.

czwartek, 29 grudnia 2011

Contagion – Epidemia strachu/Contagion

Po obejrzeniu filmu „Contagion - Epidemia strachu” można wpaść w lekką paranoję. Jak się nie zarazić śmiertelnym wirusem, jeśli wystarczy dotknąć przedmiotu, którego dotknął chory? Od dzisiaj inaczej spojrzę na wszystkich, kaszlących w środkach komunikacji miejskiej, są przecież potencjalnym źródłem zarazków ;)

„Epidemia strachu” rozpoczyna się sceną kaszlnięcia Beth Emhoff na lotnisku w Hong Kongu. Jak się później okaże Beth była pierwszą zarażoną, osobą, która „przyniosła” śmiertelnego wirusa z Chin do Ameryki. Akcja toczy się przez 144 dni. Z dokumentalną precyzją ukazywane jest wyniszczające działanie nowej choroby. Nieznany wirus pochłania miliony istnień, ludzie wpadają w panikę, napadają na sklepy, apteki. Jest to też idealny czas dla kradzieży. Brak jednego bohatera służy eskalacji dramatu różnych ludzi, od przeciętnego obywatela po lekarzy i naukowców. Każdy na swój sposób stara się przetrwać, jest to jednak nad wyraz trudne, gdy szerzy się chaos i bezprawie, a naukowcy nie czynią postępów w przygotowaniu szczepionki. Poza tym rząd i media kłamią i jedynie uparty bloger – Alan Krumwiede, stara się pokazywać prawdę i otwierać ludziom oczy. Jak to w chwilach kryzysu bywa, każdy chce tylko chronić własny tyłek i uzyskać lekarstwo dla najbliższych. W tym wypadku władzę mają lekarze, bo to oni mają szczepionkę, której nie wystarczy przecież dla wszystkich.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

„Dzisiaj nikt nie jest tym, na kogo wygląda” – „Przynęta” Jose Carlos Somoza

             Z twórczością Somozy zetknęłam się ponad 2 lata temu. Pierwszą przeczytaną przeze mnie książką była „Trzynasta dama”, która zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że kolejnego dnia zamówiłam „Klarę i Półmrok” i „Jaskinię filozofów”. I tu się nie zawiodłam. Kolejne były „Dafne znikająca”, „Namalowane okno” i „Zygzak”. Fani na pewno wiedzą, że Somoza był psychiatrą, który porzucił zawód, po tym jak sukces odniosła jego pierwsza książka – „Planos”, niewydana niestety po polsku. Szczególnie podziwiam erudycję i elokwencję tego pisarza. Pisze on bowiem nie tylko wciągające i nieprzewidywalne powieści z pogranicza kryminału i fantastyki, ale też dba o to, by były one wyjątkowe. Zakres tematów, jakie Somoza porusza w opowiadanych historiach jest bowiem imponujący: poezja, moc twórcza autora („Dafne znikająca”, „Trzynasta dama”), filozofia i historia („Jaskinia filozofów”), użytkowość sztuki („Klara i półmrok”), kino („Namalowane okno”) i wreszcie fizyka („Zygzak”).  Na pewno musi długo zbierać materiały przed rozpoczęciem pisania, no i ma niesamowitą wyobraźnię.

W „Przynęcie” Hiszpan zajmuje się dziełami Williama Szekspira, teatrem i przybieraniem masek, nie tylko na scenie, ale i poza nią. Książka opowiada o próbach złapania seryjnego mordercy, zwanego Widzem. Widz porywa i następnie morduje młode dziewczyny: turystki, studentki, prostytutki. Madryckiej policji w schwytaniu psychopaty pomagają specjalnie wyszkolone przynęty, które poprzez przybranie odpowiedniej maski, odkrytej w sztukach Szekspira przez Victora Gensę, grają przed mordercą tak jak aktor na scenie, a wszystko po to, by dostarczyć mu przyjemności i w ten sposób zdobyć nad nim władzę i zniewolić go. Główną bohaterką książki i zarazem najlepszą przynętą jest Diana Blanco, która zrobi wszystko, by powstrzymać Widza i ocalić siostrę.

niedziela, 25 grudnia 2011

Chciwość/Margin Call

Jak podaje słownik pojęć ekonomicznych margin call to: „Wezwanie do uzupełnienia depozytu zabezpieczającego dodatkowymi środkami, by pokryć pozycje. Ma miejsce po zmianie kursu niekorzystnej dla inwestora”. 

Film „Chciwość” (fatalny polski tytuł, znowu) zaczyna się sceną derekrutacji pracowników banku inwestycyjnego, mającego siedzibę na Wall Street. Tracą pracę nie tylko młodzi, ale również starzy wyjadacze tacy jak Eric Dale. Sposób zwolnienia Dale’a przypomina ten stosowany w filmie „W chmurach”, a więc na rozmowę wzywają go osoby, których nie zna i zaczynają przedstawiać mu opcje, jakie ma, przekazują broszurę informacyjną i starają się załagodzić sytuację. Początek dramatyczny, a dalej jest już tylko gorzej. Peter Sullivan, jeden z analityków, odkrywa, że bankowi grozi bankructwo. Jest środek nocy. Do siedziby firmy zjeżdżają się dyrektorzy, na szczycie drapacza chmur ląduje helikopter z prezesem – Johnem Tuldem. Za chwilę zapadną decyzję, które nie tylko wstrząsną światem finansów i zabiją rynek, ale też dotkną każdego obywatela. 

            Akcja toczy się w ciągu 24 godzin w Nowym Jorku i trzyma w napięciu od początku do końca. Każdy z bohaterów musi podjąć decyzję, czy wcisnąć klientom, rodzinie, produkty, które za kilka godzin będą bezwartościowe, czy zachować się przyzwoicie i wycofać. Trudny to wybór. Zwłaszcza, gdy szef oferuje ponad milion dolarów za sprzedanie 93% pakietu. 

W tym filmie nie ma pozytywnych bohaterów, bo chociaż to Tuld podjął decyzję, pracownicy zrobią wszystko, by ratować własne tyłki. Największy dylemat wydaje się mieć Sam Rogers i to głównie śledząc jego poczynania, możemy obserwować, co dzieje się w sumieniu jego i pozostałych pracowników.

W „Chciwości” wystąpiło wielu znanych i dobrych aktorów, takich jak: Stanley Tucci, Jeremy Irons, Kevin Spacey, Demi Moore, Simon Baker czy Paul Bettany. Najlepiej sprawdził się Jeremy Irons w roli bezwzględnego Johna Tulda. Aktor, grywający obecnie papieża Borgię w serialu telewizyjnym, bardzo dobrze wypada w rolach osób despotycznych i żądnych władzy. Na uwagę zasługuje też Stanley Tucci, który wcielił się w postać Erica Dale’a. Dość zdziwiona byłam, gdy na ekranie zobaczyłam znanego z serialu „Gossip Girl” Penna Badgleya. Aktor zagrał młodszego analityka, Setha Bregmana, który zdaje się trochę nie pasować do atmosfery, panującej w korporacji. Bregman ma uczucia i przejmuje się tym, co się wydarzy pod koniec dnia. Znamienna jest scena, gdy zamyka się w toalecie i płacze z powodu utraty pracy. Jako młodszy analityk nie ma co marzyć, że zatrzyma posadę.

            Reżyserzy coraz chętniej sięgają po tematy, związane ze światem finansów. Wystarczy wspomnieć „Inside Job” czy drugą część znakomitego „Wall Street”. Jest to próba przybliżenia widzom przyczyn kryzysu, a także okazja na wykreowanie nowego bohatera – bankiera. „Chciwość” to bardzo dobry dramat ze znakomitą obsadą, który pokazuje, jak od wewnątrz wygląda wyprzedaż w banku.

Ocena: 8,5/10.

sobota, 24 grudnia 2011

Magia świąt na ekranie

Każdego roku przed świętami Bożego Narodzenia premierę ma przynajmniej jeden świąteczny film. Amerykanie lubują się w robieniu produkcji, których akcja toczy się w Wigilię bądź na krótko przed nią. Coraz częściej na tapetę brane są też inne święta/okazje, i tak niecałe 2 lata temu za oceanem świętowano Walentynki, a w tym roku Nowy Jork będzie się zakochiwał w Sylwestra. Bo przecież o tym w tym wszystkim chodzi, o przedstawianie kilku przeplatających się ze sobą historii, w których bohaterowie odnajdują prawdziwą miłość, zakochują się, a wszystko kończy się happy endem. W tym roku i polscy twórcy wypuścili świąteczną produkcję, chodzi oczywiście o „Listy do M.”, które biją rekordy popularności, bawią i wzruszają spragnionych poczucia magii świąt Polaków. Ten świąteczny kicz, kupuję i ja, bo przed świętami wszystko smakuje lepiej.

A teraz słów kilka o świątecznych filmach, które ja szczególnie lubię albo inaczej: których kiczowatość kupiłam w całości, tak jak mi podano i jeszcze się delektowałam. I to nie raz, a 8-10 razy.

„The Holiday” to opowieść o dwóch kobietach, które zamieniają się domami na czas świąt. Iris i Amanda odnajdują się przez Internet i tak Iris ląduje w Los Angeles, a Amanda w klasycznej, malutkiej, uroczej angielskiej wiosce. Nie trudno się domyślić, że zamiana znacząco wpłynie na ich życie, że zakochają się i zostaną przyjaciółkami na zawsze. Jako, że mam słabość do małych domków, dom Iris bardzo mi się spodobał, no może nie tyle na zewnątrz, co wewnątrz. Wydaje mi się, że takie miejsca mają niesamowitą atmosferę, której chciałabym kiedyś skosztować. 

„To właśnie miłość” to już prawdziwa klasyka, jeśli chodzi o świąteczne produkcje. Kto nie oglądał, niech się wstydzi. W filmie przeplata się ze sobą 10 historii, których bohaterowie ulegają przedświątecznemu nastrojowi, łatwiej się zakochują i stawiają czoła przeciwnościom. A miłość odnajdą wszyscy od małego chłopca po angielskiego premiera. Po obejrzeniu pozytywny nastrój gwarantowany.

„Listy do M.” to film wzorowany na „To właśnie miłość”. Trzeba przyznać, że raz się nam podróbka udała. Przez blisko 2h śmiałam się jak głupia, raz się prawie popłakałam, a z kina wyszłam wyjątkowo zadowolona. Nie jestem przekonana, czy „Listy do M.” podobałyby mi się tak bardzo, gdybym obejrzała je np. latem, są bowiem mniej uniwersalne niż „The Holiday”. Najbardziej podobał mi się wątek z Małgorzatą i Wojciechem, oczywiście, jak zwykle, duży plus dla Macieja Stuhra, który jest naprawdę genialnym aktorem. Tak dobrej komedii romantycznej na polskiej scenie filmowej nie było od czasów „Nigdy w życiu”, czyli od bardzo dawna.

I na koniec bajka, którą obejrzałam przed chwilą, a która toczy się w wiosce Smerfów, chodzi o „Opowieść wigilijną Smerfów”. Jest to produkcja z 2011r., skupiająca się na Smerfie Marudzie, który tak bardzo marudził, że o mało nie popsuł świąt. Gdy Maruda wyraża niechęć do ubierania choinki, Papa Smerf musi sięgnąć po czary. I tak w noc wigilijną Smerfa Marudę odwiedzają trzy duchy: Duch Dawnych Świąt Bożego Narodzenia, Duch Obecnych Świąt i Duch Świąt Przyszłych., a wszystko po to, by Maruda zobaczył, co się stanie, jeśli nie wypełni świątecznej tradycji i nie zawiesi gwiazdki na choince. W społeczności Smerfów każdy ma swoją rolę, którą sumiennie musi wypełniać, by wszystkim żyło się dobrze. I chociaż przez cały rok Maruda jedynie marudzi, to w Wigilię musi pomóc swojej rodzinie i uratować święta.

            
 Święta jeszcze całe szczęście przed nami i chociaż w tym roku wyjątkowo jakoś nieświątecznie jest (nie ma śniegu!), to smakołyki na stole i prezenty pod choinką powinny to zrekompensować, a jeśli mimo to, nadal nie poczujecie magii, obejrzyjcie jedną z wielu świątecznych produkcji, w których śnieg jest zawsze w odpowiednim czasie, a miłość przychodzi do wszystkich, nawet największych niedowiarków. Wesołych Świąt! Wiem, że czytelników mam sporo, szkoda tylko, że takich milczących ;)

czwartek, 22 grudnia 2011

Smerfy/The Smurfs

Długo się zastanawiałam, czy obejrzeć kinową wersję Smerfów, trochę się bałam, co wysmerfują reżyser i scenarzysta. W końcu jednak się zdecydowałam i mogę powiedzieć, że było smerfastycznie.

 Smerfy zastajemy w wiosce, przygotowujące się do Festiwalu Księżycowego. W przygotowaniach uczestniczą wszyscy mieszkańcy wioski, jedynie Smerf Ciamajda bardziej przeszkadza niż pomaga. To on też sprowadza na społeczność Smerfów nieszczęście w postaci Gargamela. Uciekając przed złym czarownikiem i jego nieodłącznym towarzyszem – Klakierem, Papa Smerf, Smerfetka, Ważniak, Ciamajda, Maruda i Śmiałek przedostają się przez magiczny portal do Nowego Yorku, gdzie chaos jest na porządku dziennym („Co to za posmerfione miejsce?”).  Do tego dziwnego świata, w którym nikt nie śpiewa piosenek w czasie pracy, trafia również Gargamel. Także on będzie miał spory problem z przystosowaniem się do życia w Nowym Yorku, pomyli laboratorium z TOI TOIEM i będzie rzucał dużo czarów. Smerfom w powrocie do domu pomagą istoty ludzkie: Grace i Patrick Winslowowie.

            Mocną stroną filmu są dialogi oraz zabawne sceny, takie jak ta, gdy Smerfetka zobaczyła, że lalki mają różne sukienki i doszła do wniosku, że ona też może („Mogę mieć więcej niż jedną sukienkę!”).  Wcześniej Papa Smerf tłumaczył jej, że ubranie może zmienić jedynie, jak się pobrudzi. Bardzo dobrze sprawdził się Hank Azaria w roli Gargamela. Filmowy Gargamel jest równie straszny jak ten z bajki, a Nowy York daje mu nowe (duże) pole do popisu. „Smerfy” są też bardzo ładnie zrobione, wrażenie robią już pierwsze ujęcia wioski Smerfów. Małe niebieskie ludziki nie tylko poznają amerykańską kulturę, ale też przekazują ważne wartości swoim ludzkim przyjaciołom. Papa Smerf uczy Patricka jak być dobrym Papą, przekazuje mu swoją wiedzę, mówi nawet: „Chodź i usiądź papie na kolanach”, co oczywiście nie jest możliwe.

            Ta rozkrzyczana opowieść jest też zabawna i wzruszająca. Warto poświęcić chwilę i smerfnąć ten film, który trochę przypomni urodzonym w latach 80. dzieciństwo i te magiczne chwile, gdy w piątki o 19.00 leciały „Smerfy”.


 Ocena: 7/10.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

The Hour – świt nowej ery

„The Hour” to produkcja BBC, opowiadająca o próbach zrewolucjonizowania świata mediów, podjętych przez trójkę bohaterów: Bel, Freddiego i Hectora. Serial jest nazywany brytyjską odpowiedzią na „Mad Men”, gdyż akcja dzieje się w Londynie w latach 50. „The Hour” jest jednak kompletnie inne niż amerykański fenomen i porównywanie tych dwóch produkcji jest bezcelowe.
           

Rok 1956, Londyn. Isabel Rowley zostaje producentką nowego programu stacji BBC. „The Hour” ma pokazywać i interpretować ważne wydarzenia polityczne. Anglia w owym czasie szczyciła się byciem krajem demokratycznym, dlaczego więc dziennikarze musieli przedstawiać fakty, tak jak tego chciały władze? Jak program będący de facto wiadomościami może ich nie pokazywać? Jak dokonać medialnej rewolucji, skoro nie można pokazać prawdy? O to i parę innych spraw walczą Bel i jej zespół. Mają tylko godzinę w tygodniu, by przyciągnąć do siebie widzów i uniknąć zdjęcia z anteny. Nad porządkiem czuwa Clarence, kontrolowany przez rząd i władze stacji. 

Głównym bohaterem serialu jest młody dziennikarz - Freddie Lyon. Freddie nie tylko jest zaangażowany w przedstawianie najnowszych informacji, ale także (a może przede wszystkim) stara się wyjaśnić zagadkę morderstwa swojej przyjaciółki Ruth Elms, która rzekomo miała popełnić samobójstwo. W między czasie okaże się, że jest podejrzewany o bycie sowieckim agentem i jest na tajemniczej liście, zwanej Bright Stone. Freddie ma więc wiele do wyjaśnienia, a czasu niewiele – serial składa się bowiem tylko z 6 odcinków. W roli ambitnego dziennikarza występuje znakomity Ben Whishaw, znany z „Pachnidła” czy „Powrotu do Brideshead”.

            Serial zachwyca atmosferą tamtych czasów. Zdjęcia ulic, pomieszczeń BBC i wnętrz domów pozwalają wczuć się w klimat Anglii lat 50. Smaku dodają też kostiumy i muzyka. Jak dla mnie furorę robi Freddie w za dużej tweedowej marynarce i żona Hectora – Marnie, której piękne stroje przypominają mi, czego brakuje mi w XXI wieku, a więc elegancji i wyrafinowania.

       Moim zdaniem „The Hour” to prawdziwy rarytas, inna sprawa, że uwielbiam seriale, których akcja toczy się w latach 50. i 60. Fascynujące było oglądać, jak Freddie i reszta walczyli o prawdę. Jakie odmienne były to czasy względem obecnych! Bardzo dobrze poprowadzony jest też wątek szpiegowski. Przerażająca jest wszechstronna inwigilacja i to, że działo się to w demokratycznym państwie.

„The Hour” polecam tym, którzy lubią rozwiązywać zagadki, skrycie marzą o byciu dziennikarzem, a w salonie chętnie zobaczyliby jakiś antyk.


sobota, 17 grudnia 2011

Przypadek Harolda Cricka/Stranger than fiction

O filmie przeczytałam w zeszłotygodniowym Newsweeku w artykule pt. "Pisanie na ekranie" i postanowiłam go jak najszybciej obejrzeć. I nie zawiodłam się. Rewelacja. Cud, miód i orzeszki. Zdziwiona tylko jestem, że nie słyszałam wcześniej o „Przypadku Harolda Cricka”, chociaż może nie do końca zdziwiona, bo w czasie, gdy film miał premierę, zmagałam się z maturą.

 Harold Crick jest pracownikiem Urzędu Skarbowego, wiodącym nudne i samotne życie. Ma obsesję na punkcie liczb i „codziennie, od 12 lat szoruje swoje 32 zęby 76 razy. 38 razy tam i z powrotem. 38 razy w górę i w dół”. Życie nie sprawia mu radości, jedynie liczenie wszystkiego, co się da, pozwala mu przetrwać. Ta bezproduktywna egzystencja ma się odmienić w pewną środę, gdy Harold, przestawiając zegarek, usłyszy głos w swojej głowie, mówiący, że niedługo umrze. Ów głos komentuje życie urzędnika, czyniąc je nieznośnym. Zrezygnowany po wizycie u psychiatry, idzie po poradę do teoretyka literatury profesora Julesa Hilberta. Wówczas staje się jasne, że Crick jest bohaterem powieści i że jej autorka chce go uśmiercić. Nie mając nic do stracenia, Harold Crick próbuje odnaleźć narratorkę i przekonać ją, że nie jest jedynie postacią fikcyjną. Autorką książki jest Karen Eiffel, przechodząca akurat kryzys twórczy. Eiffel ma podkrążone oczy, pali jak smok i poszukuje inspiracji dosłownie wszędzie. Nie waha się przesiadywać w strugach deszczu i zastanawiać, czy w ten sposób Crick mógłby dostać zapalenia płuc i umrzeć.

Trzeba przyznać, że pomysł na film niecodzienny. Fascynujące było oglądać przemianę wewnętrzną Harolda. W obliczu nieuchronnej śmierci, zaczął on cieszyć się małymi rzeczami, kupił gitarę, poznał kobietę, więcej czasu spędzał z kolegą z pracy. Jest to nietuzinkowa prezentacja epikurejskiego carpe diem. Gdy Crick uparcie walczy o prawo do życia, autorkę dopadają wątpliwości, czy powinna zabijać postać, która nie jest fikcyjna. „Przypadek Harolda Cricka” to wspaniałe dzieło o mocy twórczej literatury, która stwarza bohaterów tak prawdziwych, że żyją własnym życiem. Przełomowym punktem historii jest spotkanie Eiffel z Crickiem. W oczach pisarki widać przerażenie pojawieniem się Harolda. I nie ma się co dziwić, przecież to nie jest normalne, by postać fikcyjna nagle stanęła w drzwiach mieszkania i była tak realna, jak my sami. Ciekawym osobnikiem jest też profesor Hilbert, który pomysł uśmiercenia Cricka uważa za arcydzieło współczesnej literatury. 

Zachwyciła mnie również gra aktorska, zwłaszcza Willa Ferrela, który stworzył postać tragikomiczną i wielowymiarową oraz Emmy Thompson, odgrywającej trochę szaloną pisarkę. Aktorka bardzo dobrze wypadła, stworzyła postać genialną i zapadającą w pamięć. To dla niej będę pewnie nie raz wracać do tego filmu. 

Dla mnie film z kategorii „jak jeszcze nie oglądałaś/eś, to zrób to jak najszybciej”. Uwielbiam oglądać pisarzy na ekranie, być może dlatego tak mi się podobało. Na koniec dodam, że oryginalny tytuł „Stranger than fiction” nawiązuje do aforyzmu Marca Twaina: „Prawda jest dziwniejsza niż fikcja, bo fikcja powinna podporządkować się możliwościom. Prawda nie musi".
 
Ocena: 9,5/10.
Połówkę obcięłam za niekonsekwentne zakończenie.

czwartek, 15 grudnia 2011

Bo cesarzowi się nie odmawia... - "Cesarzowa Elżbieta" Brigitte Hamann

Jej wizerunek zdobi masowe ilości pamiątek z Wiednia, sławę i uwielbienie na całym świecie zawdzięcza bajkowym filmom z Romy Schneider - cesarzowa Elżbieta, bo o niej będzie mowa, przez całe życie czuła się obca na wiedeńskim dworze,  była przedmiotem kpin i nieustannych plotek i nie była zbyt lubiana przez sobie współczesnych.

Brigitte Hamann w biografii Elżbiety pisze już w przedmowie, że będzie to historia kobiety, która „nie chciała zachowywać się odpowiednio do swojego stanu (...), odrzuciła wszystkie role, do jakich zobowiązywała ją tradycja i otoczenie: kochającej i oddanej małżonki, matki rodziny, pierwszej damy reprezentującej olbrzymie cesarstwo. Walczyła dla siebie o prawa jednostki (...)”.[1] Cesarzowa była osobą melancholijną, która ponad wszystko pragnęła być wolna. Nienawidziła sztywnej etykiety, w cesarskich pałacach czuła się jak w złotej klatce. Swoje życie poświęciła dwóm sprawom: kultowi piękna i uprawianiu sportu, a gdy jej uroda przeminęła, a na jazdę konną nie miała już sił, popadła w mizantropię, nieustannie myśląc o śmierci. Była bardzo nieszczęśliwa i coraz częściej podróżowała. Nigdzie jednak nie mogła zagrzać długo miejsca, wciąż coś gnało ją naprzód, nie pozwalając znaleźć wytchnienia.

Słynna na cały świat piękność Sissi zaczęła się w latach 60. i trwała niezmiennie przez kolejne 20 lat. Wszędzie gdzie się pojawiała przyćmiewała swym blaskiem inne kobiety. Szczególną troską otaczała swoje włosy, które traktowała jako ukoronowanie urody, toteż wiele godzin poświęcała ich codziennej pielęgnacji, samo czesanie trawało blisko 3 godziny. Co ciekawe, nie ma żadnego zdjęcia, ani obrazu Elżbiety w wieku starości, nie pozwalała ona bowiem na portretowanie się, mało tego, twarz zakrywała tak dokładnie, że nawet jej najbliższe otoczenie nie wiedziało jak wyglądała w ostatnich latach życia. Można jednak sądzić, że cesarzowa wyglądała bardzo źle, skoro przy wzroście 172 cm ważyła jedynie 46 kg. Ciągłe głodówki doprowadziły do obrzęków głodowych, przez co Elżbieta była napuchnięta. W latach 90. po dawnej urodzie nie było już śladu.

18 sierpnia 1853 roku cesarz Austrii obchodził urodziny w Ischl. Było to ważne wydarzenie, gdyż tego dnia miały się także odbyć jego zaręczyny z księżniczką bawarską Heleną. O piętnastoletniej wówczas Elżbiecie, sama matka mówiła, że nie jest zbyt ładna, ba, Sissi była brzydkim kaczątkiem w rodzinie. Tym większe było zaskoczenie, gdy Franciszek Józef wybrał właśnie ją zamiast pięknej Heleny. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, podobno twarz przystojnego cesarza „promieniała radością”, podczas gdy Sissi powiedziała: „Bardzo lubię cesarza! Gdyby tylko nie był cesarzem!”.[2] Do dziś nie wiadomo, czy dziewczyna już wtedy kochała Franciszka Józefa, jej matka na podobne pytania odpowiadała krótko: „Cesarzowi Austrii nie daje się kosza”. [3]

Małżeństwo, wbrew temu co przedstawiają filmy Marischki, nie było szczęśliwe. Cesarz był osobą niezwykle praktyczną i rozsądną, jego niezwykła obowiązkowość kontrastowała z podejściem Sissi, która rzadko pokazywała się publicznie, nienawidziła balów, łatwo poddawała się emocjom, często fantazjowała i pisała wiersze, co Franciszek uważał za nieszkodliwe bzdury. Cesarzowa stroniła od ludzi, a na spacery zawsze zabierała parasol, który miał ją chronić przed spojrzeniami gapiów.


Konflikty z arcyksiężną Zofią, matką cesarza, brak szacunku ze strony arystokracji, która uważała ją za ekscentryczkę, śmierć maleńkiej córki – arcyksiężniczki Zofii, pogłębiły tylko depresję Elżbiety. W sprawy polityczne angażowała się jedynie, gdy chodziło o jej ukochane Węgry. Nie tylko nie wspierała męża w tym trudnym dla monarchii okresie, ale też otwarcie propagowała powstanie republiki. Wpadała w złość, gdy wskutek nieprzewidzianych zdarzeń zmieniał się jej plan dnia i nie mogła godzinami jeździć konno. Często też opuszczała Austrię, by brać udział w angielskich polowaniach.
  
Kolejne tragedie, a więc śmierć następcy tronu – Rudolfa, przyjaciół: hrabiego Andrassyego i króla Ludwika II, zaowocowały częstymi i trwającymi całe miesiące podróżami. Wiadomo, że Franciszek Jóżef do końca życia bezgranicznie kochał żonę, która jednak traktowała go z szacunkiem, ale bez miłości. Znalazła mu nawet „przyjaciółkę” Katarzynę Schratt, młodą aktorkę z przydwornego teatru. Niestety nawet kontemplacja natury nie przyniosła jej spokoju, do końca życia nie znalazła szczęścia na ziemskim padole. Można przypuszczać, że śmierć z ręki anarchisty przyniosła jej ukojenie.

Zamordowanie cesarzowej, co prawda, wywołało sensację wśród narodu, jednak bardziej ubolewano nad nieszczęściem cesarza niż nad śmiercią jego małżonki. Falę sympatii wywołał dopiero list Franciszka Jóżefa „Do Moich Ludów”. Nielubiana za życia Elżbieta, która w chwilach największego kryzyzu, kupowała nowe pałace i nigdy nie poczuwała się do pełnienia obowiązków cesarzowej, po tragicznej śmierci stała się legendą. Przyczynił się do tego przede wszystkim cesarz. Obecny kult Sissi wyrasta jednak z słynnej na cały świat trylogii Marischki, która wykreowała pełną energii, optymizmu i ciepła cesarzową. Szkoda, że ulubione filmy mego dzieciństwa są aż tak przekłamane. Gdzieś przeczytałam, że Austria potrzebowała w owym czasie postaci, którą mogłaby bezgranicznie czcić.

Co do książki Hamann to jest bardzo dobrze napisana, czyta się ją bardziej jak powieść niż biografię. Autorka dotarła do źródeł, które rzuciły nowe światło na postać cesarzowej. Niestety nie jest to wizerunek pozytywny. Elżbieta wydawała miliony guldenów na podróże i nowe pałace, podczas gdy naród głodował. Ciągle narzekała na etykietę, a przecież nikt jej nie zmuszał do małżeństwa. Może i cesarzowi się nie odmawia, może nie wiedziała w co się pakuje, a może po prostu była zbyt zapatrzona w siebie, by pełnić należycie obowiązki cesarzowej, bo pomimo tego, że można zrozumieć jej potrzebę wolności, to już to, że opuszczała męża i kraj w najważniejszych momentach wydaje się być nad wyraz samolubne. Trzeba jednak przyznać, że dla Węgier zrobiła wiele. Szkoda, że nie angażowała się z równym zapałem w politykę zagraniczną, dotyczącą pozostałych krajów monarchii. 

Ocena: 10/10.



Więcej informacji na polskiej stronie o Sissi: http://kaiserin-sissi.blog.onet.pl


[1] B. Hamann, Cesarzowa Elżbieta, Warszawa 2008, s. 5.
[2] Ibidem, s. 30.
[3] Ibidem.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Mój muzyczny numer 2...

O muzyce pisać nie umiem, ale umiem jej słuchać. Nie będę tu polecać takich gwiazd jak Norah Jones, Alicia Keys czy Ania Dąbrowska, bo wszyscy znają ich muzykę. Ale napiszę trochę o moim prywatnym numerze 2, który nie jest zbyt znany nad Wisłą. Albo inaczej: jest znany głównie z romansu z Jennifer Aniston.

John Mayer jest nie tylko wokalistą, ale przede wszystkim genialnym gitarzystą. Na youtube można obejrzeć niesamowite filmiki z jego koncertów, na których John stawia sobie gitarę na głowie i gra, i to jak! Nie będę pisać, że ma świetny głos, bo nie ma, ale jest coś w jego głosie, co sprawia, że chętnie go słucham i raz za razem zakochuję się na nowo w jego piosenkach.

M. puściła mi pewnego zimowego wieczora w akademiku piosenkę Johna pt. „Sucker”. I tak się zaczęło. Następnego dnia już słuchałam „Continuum” i szukałam gorączkowo pozostałych płyt. Teraz mam całą dyskografię Mayera i dwa koncerty na DVD, które oglądam ilekroć jestem w domu. Drugi koncert „Where The Light Is: John Mayer Live In Los Angeles” jest moim ulubionym. Szczególnie podoba mi się część akustyczna, gdzie można usłyszeć takie perełki jak “Daughter” czy “Free Fallin”.

Pierwszą nagrodę Grammy John Mayer otrzymał w 2003 roku za utwór „Your Body Is a Wonderland”, a do tej pory na swoim koncie ma już 7 statuetek. W 2005 roku, gdy odbierał Grammy za „Daughters” rozłupał statuetkę na dwie części i drugą oddał Alici Keys, która była nominowana za piosenkę "If I Ain't Got You". 


O Johnie czasem można przeczytać na pudelku, niestety, nie są to zazwyczaj przychylne mu wiadomości. Pamiętam, że gdy wyszło na jaw, że zdradzał Aniston, wszyscy wieszali na nim psy. Inną twarz pokazał w programie Ellen Degeneres, gdzie nie tylko mówił o swojej muzyce, ale też dużo się wygłupiał z prezenterką. Uwielbiam ich wersję „Just Dance”. Ulubionej piosenki Mayera nie umiem wymienić, uwielbiam je wszystkie. Chociaż najlepszą płytą jest bezdyskusyjnie „Continuum”.


niedziela, 11 grudnia 2011

„44 Scotland Street” Alexander McCall Smith, czyli współczesna powieść w odcinkach

44 Scotland Street to adres kamienicy w luksusowej dzielnicy Edynburga. Książka opowiada o codziennym życiu jej mieszkańców, którzy są barwnymi i nietuzinkowymi postaciami. Pod tym adresem znajdziemy więc takie osoby jak: superprzystojnego egoistę Bruce’a, w którym kocha się jego współlokatorka Path, antropolożkę Domenice Macdonald i małżeństwo z pięcioletnim synkiem Bertim, który jest tak rozwinięty intelektualnie, że już ma własnego psychoterapeutę.  Życie Bertiemu utrudnia zakochana w nim mamusia, która wymyśla mu wciąż nowe zajęcia. Nie wystarczy jej, że chłopiec gra na większym od niego saksofonie i dobrze mówi po włosku.

„44 Scotland Street” ukazała się pierwotnie jako powieść w odcinkach na łamach jednej z szkockich gazet. Zazwyczaj nie czytam lekkich powieści obyczajowych, nie mniej jednak, gdy gdzieś przeczytałam, że książka Smitha nawiązuje to tradycji powieści w odcinkach, której przecież już prawie nie ma, postanowiłam sama się przekonać, jak to współcześnie wygląda. W XIX wieku był to powszechny zwyczaj, a autorami, którzy chętnie drukowali w ten sposób byli  m.in. Dickens i Flaubert. Smith pisze w przedmowie: „Największym wyzwaniem dla powieści pisanej w odcinkach jest zachowanie ciągłości narracji i uniknięcie efektu staccato. Oprócz tego autor musi pamiętać, że czytelnik gazety w każdej chwili może być zaintrygowany czymś innym na tej samej stronie, bądź parę stron dalej, więc naczelnym obowiązkiem autora jest dostarczenie odbiorcy wciągającej rozrywki”. „44 Scotland Street” przedstawia lekko, ironicznie i zabawnie kawałek życia w Edynburgu. Czytelnik szybko wciąga się w świat bohaterów i kibicuje Path i Matthew w odzyskaniu skradzionego dzieła sztuki. Szkoda tylko, że autor nie pokusił się o przedstawienie głębszego portretu psychologicznego postaci.

Najbardziej spodobał mi się wątek Irene i Bertiego, a więc ambitnej matki i jej spragnionego dzieciństwa dziecka. Irene chce jak najlepiej dla swojego jedynaka i nie widzi narastającego buntu Bertiego.  Jako kobieta obyta w świecie, Irene każe zwracać się synowi do niej i ojca po imieniu. Jak bardzo się oburza, gdy mały mówi do niej mamo. No tak, ale wszystkiemu winne jest przedszkole i te niedouczone przedszkolanki, bo co one tam wiedzą.

Książka idealna na chłodny wieczór, przyjemnie czyta się ją popijając kakao i zajadając ciasteczkami. Życie mieszkańców Edynburga pochłania już od pierwszych stron, dlatego cieszę się, że są kolejne dwie części, po które na pewno sięgnę, jak tylko przeczytam ten stos książek, leżący przede mną. A do Edynburga na pewno kiedyś pojadę.

Smith dużo miejsca poświęca sztuce, jako, że znaczna część akcji dzieje się w galerii sztuki. Zainteresowana opisywanymi przezeń malarzami, trochę poszperałam w starym dobrym google i odkryłam obrazy Jacka Vettriano, które wydają mi się fascynujące, chociaż przez niektórych są uznawane za wulgarne. Płótna trochę przypominają kadry ze starych filmów. Obrazy Szkota kolekcjonuje m.in. Jack Nicholson.

Ocena: 8/10.

czwartek, 8 grudnia 2011

Zamiana ciał/The change-up

„Zamiana ciał” to film głupawy. Ma jednak też kilka plusów, takich jak: Ryan Reynolds, soczyste dialogi i kilka naprawdę zabawnych scen.

Film opowiada o dwóch facetach, którzy przyjaźnią się od zawsze, choć są diametralnie różni. Dave jest wziętym prawnikiem, przykładnym ojcem i mężem, natomiast Mitch to typ wiecznego chłopca, który spędza całe dnie na podrywaniu panienek i robieniu tak naprawdę niczego. Jak to się dzieje, że tych dwoje zamienia się ciałami? Ano, po jednej imprezie, wypowiedzieli, sikając do fontanny w centrum miasta, słowa: zazdroszczę Ci życia, chciałbym się z Tobą zamienić. No i jak na złość życzenie się spełniło i następnego dnia Mitch obudził się w ciele Dave’a, a Dave w ciele Mitcha. Jak się okaże trudno udawać kogoś kim się nie jest, ale przyjaciele muszą sobie poradzić dla obopólnego dobra.

Motyw z zamianą ciał był już wielokrotnie wykorzystywany przez scenarzystów. I tym razem nie mamy nic odkrywczego. Jeśli już szukać na siłę jakiegoś przesłania filmu, to byłoby to: „ciesz się tym, co masz, inni wcale nie mają lepiej”.

„Zamiana ciał” ma naprawdę kilka dobrych momentów, niestety większość scen budzi niesmak. Już pierwsze minuty nie pozostawiają złudzeń, z jakiego rodzaju rozrywką będziemy mieć do czynienia. Scena z nagą, żądną seksu Tatianą, która jest w 9. miesiącu ciąży, jest tak żenująca, że nie wiedziałam, czy mam się śmiać czy płakać, a niemowlęta Dave’a rzucające nożami to już chyba jeden wielki żart ze strony scenarzystów. Również próba poruszenia w filmie poważnych tematów, takich jak: problemy małżeńskie czy relacja między ojcem a synem, są słabe. Jak już robimy głupi film, to niech będzie głupi od początku do końca.

Chociaż momentami śmiałam się w głos, a Ryan Reynolds wyglądał naprawdę bosko, to „Zamiany ciał” nie mogę dobrze ocenić. Przygotowane nuggetsy wyjątkowo źle smakowały w połączeniu z tą nie dość, że oklepaną, to jeszcze budzącą niesmak historią.

Ocena: 4/10.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Diablo dobry serial

Mało jest seriali, które utrzymywałby wysoki poziom od początku do końca. Bez wątpienia jednak do takowych zalicza się „Damages”. Każdy kto oglądał, przyzna mi rację.

Pierwszy odcinek zaczyna się mocno: oto widzimy zakrwawioną kobietę, biegnącą przez miasto. Po chwili na ekranie pojawia się napis: 6 miesięcy wcześniej. W ten sposób przenosimy się do miejsca, gdzie rozpoczyna się właściwa akcja serialu. Przez 13 odcinków będziemy śledzić losy owej zakrwawionej kobiety – Ellen Parsons, by dowiedzieć się, co się stało, że ta obiecująca, młoda prawniczka, zostaje oskarżona o morderstwo. W każdym odcinku teraźniejszość, przeplata się z przyszłością, tak, że stopniowo wszystko zaczyna nam się układać w całość.

Na temat zalet serialu, mogłabym całe stronnice napisać, ale na potrzeby tego wpisu niech będą wymienione te najważniejsze, a więc: porywająca fabuła i gra aktorska. W „Damages” bowiem główną rolę, charyzmatycznej Patty Hewes, odgrywa Glenn Close. Aktorka za tę kreację otrzymała 2 nagrody Emmy dla najlepszej aktorki w serialu dramatycznym oraz Złotego Globa. Patty Hewes przypomina trochę Mirandę Priestly, redaktor naczelną pisma „Runway” z „Diabeł ubiera się u Prady”. Patty jest jednak o wiele mroczniejszą postacią, potężniejszą i naprawdę zdolną do wszystkiego. U niej nie ma miejsca na sentymenty, nie zawaha się zniszczyć najbliższych, jeśli staną jej na drodze. To właśnie ciągłe gierki Patty, intrygi, niedomówienia, sprawiają, że serial jest prawdziwym objawieniem pośród thrillerów. No ale skoro Glenn Close zdecydowała się zagrać w serialu, to po prostu musiał on być diablo dobry. W pierwszym sezonie na uwagę zasługuje też Zeljko Ivanek, wcielający się w postać Raya Fiska, broniącego przeciwnika Patty – Arthura Frobishera. Jeśli chodzi o Rose Byrne, grającą Ellen Parsons, to początkowo jej postać jest jeszcze naiwną idealistką, więc aktorka nie ma tu zbyt dużego pola do popisu. Znacznie ciekawiej Byrne wypada w kolejnych sezonach ( 2-4 ).

            Każdy kto zdecyduje się włączyć pilota „Damages”, nie będzie się już mógł oderwać. Wciąga dosłownie wszystko. Każdy sezon jest zamkniętą całością i opowiada inną historię. Nie jest więc tak, że zaczniemy oglądać i będziemy uwiązani do kolejnego serialu. Gwarantuję jednak, że pożegnać się z Patty Hewes , wcale nie będziecie chcieli. Jako fanka tej produkcji z niecierpliwością czekam na ostatni, piąty sezon. Czekam, ale też trochę się boję, że nie znajdę już tak porywającego serialu.


piątek, 2 grudnia 2011

Michael Bublé w Polsce!

Dziś w południe ruszyła sprzedaż biletów na koncert Michaela, który odbędzie się 23 kwietnia 2012 roku w Gdańsku. Jako wielka fanka, nie wyobrażałam sobie tam nie być. Tak, mam bilet. Gdzie? Na płycie przed sceną ;)

A jak do tego doszło? Gdy tylko usłyszałyśmy z M. o koncercie naszego Michaela w Polsce, wiedziałyśmy, że musimy tam być. Chciałyśmy jednak kupić nieco tańsze bilety w III sektorze, ze względu na to, że do Gdańska trzeba jeszcze dojechać, no i musimy gdzieś spać, itp. Tak więc dziś o 12:00 M. miała kupić nam bilety przez stronę. Wszystko ładnie, pięknie, M. wybrała miejsca, przeszła do systemu płatności i... zonk: M. wywaliło z płatności, bilety zniknęły z koszyka i tyle. Ja byłam w pracy i niestety nie mogłam jej zbytnio pomóc, ale wspierałam ją duchowo przez telefon. M. dzwoni i mówi: nie mogę wejść na stronę, nie mamy biletów, co robić? Była już 12:20, więc nasze szanse na dostanie dobrych miejsc malały z każdą minutą. Obie zaczęłyśmy panikować, ja się cała trzęsłam, M. zrobiło się bardzo gorąco. Myślałyśmy, co robić, gdy nagle udało jej się zalogować, ale dobrych miejsc w III sektorze już nie było, ale były za to bardzo dobre przed sceną, tylko, że droższe. No i na takie też się zdecydowałyśmy.
W sumie dobrze się stało, że M. wywaliło z systemu płatności, będziemy bliżej Michaela ;)))  Może nawet nas zobaczy albo zejdzie ze sceny i poda nam rękę? ;)
Hotel mamy już zarezerwowany na 22-24 kwietnia, bilety też mamy, pozostaje jeszcze tylko czekać te 4 i pół miesiąca i modlić się, by koncert się odbył.

Jak czytam ten opis, to wydaje mi się, że nie oddaje on dramatyzmu sytuacji i tego, co przeżyłyśmy z M. A na dopełnienie pięknego dnia: relaks w SPA, gdzie zabiera mnie M. ( dla wyjaśnienia: w moim życiu są dwa M., jedno M. to moja siostra, a drugie to chłopak ) na naszą rocznicę. Żyć, nie umierać.


PS Komentarz pod tym video na youtube oddaje wszystko: This is a fuckin orgasm