Tak
trochę opornie się zabierałam za podsumowanie roku. Dlaczego? Powody są dwa: po
pierwsze jestem niezdecydowana, a po drugie w 2013 stuknie mi ćwierćwiecze,
więc bardzo, ale to bardzo chciałabym odwlekać tę chwilę, jak najdłużej. No ale
czas pędzi jak z bicza strzelił i nie zatrzyma się, by na mnie poczekać…
Mijający rok przywitałam zabawą w rytm lat 20., która skończyła się (nie wiem,
czy to napisać, no ale jak już zaczęłam) wymiotami i gigantycznym kacem w Nowy
Rok. I sprawdziło się stare przysłowie, mówiące, że jaki Sylwester taki cały
rok. Było dużo radości, ale nie uniknęłam i przykrych chwil. Najgorsze był
okres wakacyjny, kiedy po skończeniu studiów szukałam pracy. Chodziłam na
rozmowy, z których nic nie wynikało i byłam już mocno podłamana pod koniec
sierpnia. Całe szczęście nie obniżyłam jeszcze aspiracji i nie zaczęłam szukać
czegokolwiek. I w końcu od października zaczęłam pracę, której bardzo chciałam
i też potrzebowałam, bo jak mocno nudziłam się, siedząc w domu, przekonałam się
dopiero pracując.
W
2012 spełniłam też dwa marzenia, a to bardzo dużo jak na jeden rok! Po pierwsze
23 kwietnia wzięłam udział w koncercie Michaela Buble w Gdańsku, co było niezwykle
emocjonującym przeżyciem. Michael potrafi stworzyć intymną atmosferę i gdy
śpiewa ma się wrażenie, że jego słowa są skierowane tylko do ciebie. Teraz
marzę o kolejnym koncercie mojego ukochanego wokalisty, choć tym razem
wolałabym więcej jazzu, a mniej show. I wreszcie drugie marzenie, do którego
spełnienia przyczynił się mój M., zabierając mnie na kilka dni do Paryża. Moją
relację z pobytu w Mieście Świateł możecie przeczytać tutaj, a z koncertu pana
Buble tu.