„Spadkobierców” ogląda się przyjemnie, nie mniej jednak nominacji do Oscara bym im nie dała.
Matt King jest zapracowanym prawnikiem, który w domu bardziej bywa niż mieszka. Jak grom z jasnego nieba spada na niego wiadomość, że jego żona miała wypadek i zapadła w śpiączkę. Matt musi nie tylko zmierzyć się z trudnościami, wynikającymi z wychowywania dwóch córek: dziesięcioletniej Scottie i siedemnastoletniej Alex, ale też ze zdradą małżonki, o której dopiero, co się dowiedział. Film opowiada w gruncie rzeczy o zwykłym facecie (no może nie takim zwykłym, w końcu to boski George :D), który spełniwszy się na polu biznesu, podejmuje znacznie trudniejsze wyzwanie: musi nawiązać kontakt z córkami i wybaczyć umierającej Elizabeth. Niby zwyczajna historia, która dzięki kilku dobrym aktorom, nabiera rumieńców, a całości dopełnia piękna sceneria Hawajów.
Na wstępie filmu Matt mówi, że ludzie myślą, że jak się mieszka na Hawajach, to życie jest prostsze. Nic bardziej mylnego. To miejsce jak każde inne, tutaj też ludzie umierają, brak im pieniędzy, czy tak po prostu mają zły dzień. Jednak, co charakterystyczne dla Hawajów, to to, że trudno odróżnić biedaka od bogacza, bo obaj będą bardzo podobnie ubrani, zważywszy na panujące na wyspach warunki atmosferyczne.
Alexander Payne bardzo dobrze ukazał relacje ojca z nastoletnią córką. Alex (w tej roli kapitalna Shailene Woodley) nie waha się użyć wulgaryzmu przy szpitalnym łóżku, zwasze mówi, co myśli i nie boi się przeciwstawić Mattowi. Świetna jest scena, w której oboje wyrzucają grzechy Elizabeth, a potem naskakują na siebie nawzajem i wyrzucają postawę wobec umierającej. Ciekawych postaci w „Spadkobiercach” jest więcej, wystarczy choćby wspomnieć ojca Elizabeth, który Matta obwinia za wszystko, co stało się jego małej córeczce. Jak dla mnie pan Scott Thorson jest starym pierdołą, który nie potrafi poradzić sobie z sytuacją. Na dodatek jego żona ma Alzheimera i myśli, że jadą odwiedzić w szpitalu brytyjską królową Elżbietę I.
Tak jak pisałam na początku, film jest dobry, ale czy aż tak dobry, by zasłużyć na Oscara? Wydaje mi się, że nie. Nie ma w nim nic specjalnego. Opowiadana historia jest ciekawa i wciąga widza, ale czegoś zabrakło. Zastanawiam się, czy gdyby akcję przenieść, np. do Nowego Yorku, „Spadkobiercy” nadal by się podobali? Czy może cały urok filmu opiera się na pięknych zdjęciach rajskich wysp z domieszką George’a Clooney’a?
George’owi z całego serca życzę Oscara, chociaż Brad Pitt w „Moneyball” był troszkę lepszy. "Spadkobiercy" to film nie tylko lekki, ale też wartościowy. I naprawdę mi się podobał, ale po oscarowym filmie spodziewam się, po prostu, czegoś więcej.
George’owi z całego serca życzę Oscara, chociaż Brad Pitt w „Moneyball” był troszkę lepszy. "Spadkobiercy" to film nie tylko lekki, ale też wartościowy. I naprawdę mi się podobał, ale po oscarowym filmie spodziewam się, po prostu, czegoś więcej.
Ocena: 8/10.
Już od kilku lat robię sobie seanse filmowe z produkcjami nominowanymi do Oskara - ot tak, żeby być na bieżąco :) Spadkobiercy jeszcze przede mną, ale na pewno zobaczę ten film. Najbardziej interesuje mnie wspomniana przez ciebie sceneria! :)
OdpowiedzUsuń