O filmie przeczytałam w zeszłotygodniowym Newsweeku w artykule pt. "Pisanie na ekranie" i postanowiłam go jak najszybciej obejrzeć. I nie zawiodłam się. Rewelacja. Cud, miód i orzeszki. Zdziwiona tylko jestem, że nie słyszałam wcześniej o „Przypadku Harolda Cricka”, chociaż może nie do końca zdziwiona, bo w czasie, gdy film miał premierę, zmagałam się z maturą.
Harold Crick jest pracownikiem Urzędu Skarbowego, wiodącym nudne i samotne życie. Ma obsesję na punkcie liczb i „codziennie, od 12 lat szoruje swoje 32 zęby 76 razy. 38 razy tam i z powrotem. 38 razy w górę i w dół”. Życie nie sprawia mu radości, jedynie liczenie wszystkiego, co się da, pozwala mu przetrwać. Ta bezproduktywna egzystencja ma się odmienić w pewną środę, gdy Harold, przestawiając zegarek, usłyszy głos w swojej głowie, mówiący, że niedługo umrze. Ów głos komentuje życie urzędnika, czyniąc je nieznośnym. Zrezygnowany po wizycie u psychiatry, idzie po poradę do teoretyka literatury profesora Julesa Hilberta. Wówczas staje się jasne, że Crick jest bohaterem powieści i że jej autorka chce go uśmiercić. Nie mając nic do stracenia, Harold Crick próbuje odnaleźć narratorkę i przekonać ją, że nie jest jedynie postacią fikcyjną. Autorką książki jest Karen Eiffel, przechodząca akurat kryzys twórczy. Eiffel ma podkrążone oczy, pali jak smok i poszukuje inspiracji dosłownie wszędzie. Nie waha się przesiadywać w strugach deszczu i zastanawiać, czy w ten sposób Crick mógłby dostać zapalenia płuc i umrzeć.
Trzeba przyznać, że pomysł na film niecodzienny. Fascynujące było oglądać przemianę wewnętrzną Harolda. W obliczu nieuchronnej śmierci, zaczął on cieszyć się małymi rzeczami, kupił gitarę, poznał kobietę, więcej czasu spędzał z kolegą z pracy. Jest to nietuzinkowa prezentacja epikurejskiego carpe diem. Gdy Crick uparcie walczy o prawo do życia, autorkę dopadają wątpliwości, czy powinna zabijać postać, która nie jest fikcyjna. „Przypadek Harolda Cricka” to wspaniałe dzieło o mocy twórczej literatury, która stwarza bohaterów tak prawdziwych, że żyją własnym życiem. Przełomowym punktem historii jest spotkanie Eiffel z Crickiem. W oczach pisarki widać przerażenie pojawieniem się Harolda. I nie ma się co dziwić, przecież to nie jest normalne, by postać fikcyjna nagle stanęła w drzwiach mieszkania i była tak realna, jak my sami. Ciekawym osobnikiem jest też profesor Hilbert, który pomysł uśmiercenia Cricka uważa za arcydzieło współczesnej literatury.
Zachwyciła mnie również gra aktorska, zwłaszcza Willa Ferrela, który stworzył postać tragikomiczną i wielowymiarową oraz Emmy Thompson, odgrywającej trochę szaloną pisarkę. Aktorka bardzo dobrze wypadła, stworzyła postać genialną i zapadającą w pamięć. To dla niej będę pewnie nie raz wracać do tego filmu.
Dla mnie film z kategorii „jak jeszcze nie oglądałaś/eś, to zrób to jak najszybciej”. Uwielbiam oglądać pisarzy na ekranie, być może dlatego tak mi się podobało. Na koniec dodam, że oryginalny tytuł „Stranger than fiction” nawiązuje do aforyzmu Marca Twaina: „Prawda jest dziwniejsza niż fikcja, bo fikcja powinna podporządkować się możliwościom. Prawda nie musi".
Ocena: 9,5/10.
Połówkę obcięłam za niekonsekwentne zakończenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz