środa, 30 listopada 2011

Służące/The Help

Akcja filmu toczy się w latach 60. w Jackson w stanie Mississipi. Jako, że jest to najbardziej konserwatywna część kraju, Murzyni wciąż są traktowani jak śmieci. Od czasów „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell nic się nie zmieniło. Zdaje się, że czas zatrzymał się w Jackson, chociaż niewolnictwo zniesiono dwa pokolenia wcześniej.
 
           „Służące” opowiadają przede wszystkim o próbie wyzwolenia się czarnoskórych służących, a także o utraconej godności i tym jak trudno żyć w społeczeństwie zdominowanym przez bezmyślne młode mężatki. Główną bohaterką jest Skeeter, 23-latka, która właśnie ukończyła studia. Skeeter marzy, by zostać pisarką i po powrocie do Jackson taka okazja w końcu się nadarza. Dziewczyna znajduje zatrudnienie w miejscowej gazecie, gdzie prowadzi „Domowe porady pani Myrtle”. Skeeter to jedyna z dobrze urodzonych panien, która ma większe ambicje niż znalezienie męża. Obserwując trudną sytuację służących w domach Południa, postanawia napisać książkę, złożoną z wywiadów z nimi. Film rozpoczyna scena, w której Aibileen opowiada młodej dziennikarce o swoim trudnym życiu w domu jednej z jej koleżanek.

Rewolucja obyczajowa zaczyna się od pomysłu najgorszej przedstawicielki swojego pokolenia – Hilly Hoolbrook. Hilly rozgłasza, że czarnoskóre służące przenoszą różne choroby, dlatego nie mogą korzystać z tych samych toalet, co biali państwo. Potem jest już tylko gorzej: osobne podręczniki dla dzieci białych i czarnych, osobne środki lokomocji, wszechobecna brutalność, także ze strony policji. To wszystko sprawia, że wciąz upokarzane służące chcą rozmawiać z Skeeter. Opowiadają swoje historie, przez które aż łezka kręci się w oku. Największą sympatię budzi Minnie, fenomenalnie zagrana przez Octavię Spencer. Minnie jest pełną energii kobietą, która nie boi się odegrać na byłej pani i z dumą walczyć o swoje prawo do bycia człowiekiem.
        
W "Służących" dominują kobiety, mężczyźni są tu jedynie tłem. Najlepszym przykładem drugoplanowej roli, odgrywanej przez mężczyzn, jest scena, gdy jedna ze służących prosi państwa o pożyczkę na studia synów. Usłyszawszy to pan domu, czym prędzej wychodzi, to jego żona bowiem rozwiązuje wszelkie problemy ze służbą. Jest też Stuart, konkurent Skeeter, który wydaje się sympatyczny, dopóki nie zostaje wydana książka. Wtedy Stuart usuwa się w cień, odchodzi, pytając uprzednio Skeeter, dlaczego to im zrobiła. On nie chce problemów, spokojny żywot u boku pięknej żony jest jedynym, czego pragnie. Tak więc męskie postacie to jedynie nic nieznaczący figuranci.
           
„Służące” to film spokojny, rozgrywający się bez zbędnego pośpiechu. Trudno znaleźć w nim słabe punkty. Podoba się wszystko: fabuła, zdjęcia, muzyka, a szczególnie gra aktorska. Pozostaje czekać na ogłoszenie tegorocznych nominacji do Oscarów i mieć nadzieję, że któraś z aktorek otrzyma, jeśli nie statuetkę, to przynajmniej nominację do tej najbardziej prestiżowej nagrody. Film rewelacyjny. Po prostu trzeba obejrzeć.


Ocena: 10/10.

piątek, 25 listopada 2011

„Autor to jedyna rzeczywistość w tekście” – „Dafne znikająca” Jose Carlos Somoza

W jednej chwili zrozumiałem mit o Apollu i Dafne:
Szczęśliwy, kto w jednym uścisku obejmuje
laury i obiekt swej miłości.
  Andre Gide
 
Głównym bohaterem książki jest pisarz – Juan Cabo, który budzi się po wypadku samochodowym w szpitalu. W wyniku wypadku stracił on pamięć. Jedynym śladem dawnego życia pisarza jest zdanie zapisane w notatniku: „zakochałem się w nieznajomej”. Juan wraca do Niewidzialnego Gaju, restauracji dla pisarzy, gdzie spędził wieczór przed tym wydarzeniem. Od tej chwili rozpoczyna się jego podróż w przeszłość, a prawdziwe zdarzenia mieszają się z fikcyjnymi tak bardzo, że nie wiemy do końca, co jest rzeczywistością i kto jest prawdziwym bohaterem powieści.

„Dafne znikająca” to studium o sensie literatury, o tym jak daleko może posunąć się autor, by zdobyć inspirację dla swej powieści. Somoza (a może Juan Cabo;) szuka odpowiedzi na pytanie, gdzie rozmywa się granica między rzeczywistością a fikcją. Bohater powieści, zdruzgotany tym, że jedyne w co wierzył, a więc piękna nieznajoma, okazało się być fikcją literacką, postanawia się zemścić: opowie historię, której bohaterami będą ci, którzy go oszukali. Wtedy oni staną się niczym więcej niż fikcją, a kobieta rzeczywistością. Jest to powieść w powieści. Rzeczywistość skupia się wokół autora, którego otaczają zawodowi modele dla pisarzy. Modele mają odgrywać określone scenki, być inspiracją dla twórców. Juan Cabo nie wie, że cały otaczający go świat to jedna wielka inscenizacja. Wierzy w to, co mu powiedziano, nie dostrzegając, że wszystkie znane mu osoby jedynie odgrywają powierzone im rolę. Juan zresztą sam ma wiele wątpliwości. Zapisane zdanie <zakochałem się w nieznajomej> może przecież sugerować, że tak naprawdę się nie zakochał, a jedynie zobaczył piękną kobietę, która stała się dla niego inspiracją, jego muzą, taką jak Laura była dla Petrarki.

Książka to jedna wielka zagadka. Czytelnik poddaje się grze, przygotowanej dla niego przez autora, który wciąż zdaje się ciągać go za nos i mówić: literatura to labirynt, najlepsze alibi dla kłamstwa.

Ciekawe są również rozważania Neirsa na temat znaczenia, jakie ma dla książki obwoluta:
„Nazywamy obwolutą informacje o utworze, które znajdują się poza nim samym: dolny przypis, skrzydełko okładki, zeznanie wiarygodnego świadka, etc. Bez tego żadne dzieło pisane, od prostej listy zakupów po encyklopedię, nie ma wartości samo w sobie (...). To na obwolucie znajdujemy notkę biograficzną o pisarzu i z niej dowiadujemy się, jakiego rodzaju dzieła stworzył. Czasem nawet można trafić na zwięzłe streszczenie wątku (...). Jeśli na okładce jest napisane powieść, oczekujemy, że dostarczy nam ona wrażeń (...). Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że prawdziwa lektura książki odbywa się poprzez okładkę, a właściwie obwolutę. Bez niej treść byłaby niezrozumiała."

Tekst bez okładki jest więc niczym więcej niż fikcją, to obwoluta mówi nam wszystko o dziele. Autor zadaje przewrotne pytanie: a gdybyśmy zamienili okładkami „Biblię” i „Księgę tysiąca i jednej nocy”, czy wyznawcy oddawali by dziś życie za Alladyna? Czytanie przebiega więc zawsze torem wyznaczonym nam przez obwolutę.
Wydarzenia i dialogi w „Dafne znikającej” są absurdalne. Książka jest intrygująca i nad wyraz oryginalna. Będzie nie tylko dobrą rozrywką na zimowy wieczór, ale także skłoni do refleksji. Gorąco polecam.

Ocena: 10/10.

poniedziałek, 21 listopada 2011

„Nieustępliwa arystokracja nie mogłaby przetrwać”



W ostatnim odcinku 2. sezonu „Downton Abbey” szaleje hiszpańska grypa, ale to nie ona jednak jest przyczyną zmian, jakie zaszły w bohaterach od chwili wystartowania serii.


„Downton Abbey” debiutuje 26 września 2010 roku w stacji ITV i od razu zyskuje sympatię widzów i uznanie krytyków (wystarczy wspomnieć 4 nagrody Emmy). Gdy wkraczamy w świat rodziny Crawley, akurat zatonął Titanic, a wraz z nim spadkobierca Lorda Granthama. W tej sytuacji arystokraci muszą zaakceptować kolejnego dziedzica, który nie ma już tak dobrych koneksji jak jego poprzednik. W Downton Abbey obserwujemy codzienne życie rodziny lorda, które przeplata się z tym, co dzieje się „pod podłogą”, a więc z życiem służby. A służba na początku XIX wieku nie była już tak pokorna jak wcześniej. Mamy oczywiście pana Carsona i panią Hughes, reprezentujących i strzegących dawnych ideałów, u których migrenę wywołuje, że pokojówka podejmuje kurs pisania na maszynie. Jednak zdecydowana większość służby albo intryguje na potęgę albo kombinuje jak się wyrwać z domu „Jaśnie Państwa”.


„Downton Abbey” to przede wszystkim opowieść o tym, jak arystokracja musiała się przystosować do nieodwracalnych zmian, jakie zaszły po wybuchu I wojny światowej. Lady Sybil, najmłodsza córka Lorda Granthama, idzie do szkoły dla pielęgniarek, by nauczyć się opatrywać rannych żołnierzy. Pośród arystokratów, którzy nie mieli w zwyczaju pracować, było to nie do pomyślenia. Kolejne kłopoty przynosi zatrudnienie szofera – polityka. A już uczynienie z części posiadłości ośrodka rekonwalescencji dla rannych żołnierzy wydaje się być prawdziwą rewolucją, ale to wszystko nic wobec tego, co dzieje się w ostatnim odcinku 2. sezonu. Oglądając to, zastanawiałam się, czy scenarzysta przypadkiem nie oszalał.

Nie dość, że na hiszpańską grypę choruje część mieszkańców Downton Abbey, to jeszcze mamy aresztowanie za morderstwo i ślub, który był bardziej tragiczny niż radosny. Najbardziej jednak zaskakuje akceptacja z jaką spotkała się Lady Sybil, która postanawia wyjść za szofera i wyjechać z nim do Dublina. Dla Lorda Granthama początkowo nie do pomyślenia było, że jego córeczce może nie zależeć na bywaniu na dworze królewskim czy pieniądzach. Początkowo, bo zaakceptował tę miłość, po tym jak sam zakochał się w pokojówce. Bo nie wydaje mi się, żebyśmy mogli tu mówić o romansie. Było tylko kilka pocałunków, nic więcej, ale czułość, z jaką żegna się ta para, skłania mnie do myślenia, że byłby to zalążek historii miłosnej, gdyby nie nagłe wyzdrowienie Lady Grantham. Widać mentalną przemianę w Wielmożnym Panu, który daje błogosławieństwo córce i wypowiada znamienne zdanie: „Nieustępliwa arystokracja nie mogłaby przetrwać”, na co odpowiada mu matka (w tej roli znakomita Maggie Smith):  „Musimy popracować nad minimalizacją skandalu”.  Rodzina Crawley wydaje się być pogodzona z nową sytuacją, rzeczywistością, jaką przyniosła I wojna światowa. Jako, że nie do uniknięcia jest ślub Sybil z przedstawicielem niższego stanu, to przynajmniej szukają jakiś pozytywnych aspektów tej całej sytuacji: „Jest przecież nie tylko szoferem, ale też politykiem i pisarzem” – mówią.

Życie w „Downton Abbey” zaskakuje coraz bardziej. Co przyniesie nam 3. sezon? Dowiemy się niestety dopiero w przyszłym roku. Na razie wiadomo, że akcja serialu będzie się toczyła w latach 1920-1921.


piątek, 18 listopada 2011

Jak się narodziła psychoanaliza - Niebezpieczna metoda/A Dangerous Method

W sporze Freud – Jung wygrał ten drugi, przynajmniej w filmie Cronenberga.

„Niebezpieczna metoda” opowiada o narodzinach psychoanalizy. Film rozpoczyna się przywiezieniem do kliniki w Zurichu - Sabiny Spielrein, która zostaje pacjentką Carla Gustawa Junga. Szwajcarski psychiatra zaczyna leczyć Rosjankę metodą Freuda – poprzez rozmowę. W owym czasie Sigmund Freud był już u szczytu sławy, a Junga nazywał swoim najwybitniejszym uczniem i następcą tronu. Jung, choć zafascynowany teoriami mistrza psychoanalizy, nie mógł zaakceptować tezy, że wszystkie problemy mają podłoże seksualne. Na tym też tle wyniknął konflikt pomiędzy nimi, a niemały udział miała w tym Sabina S, która do końca życia szamotała się między Jungiem a Freudem, jednego kochając, a drugiego podziwiając.

W czasach, gdy na salonach, nie wypowiadano słowa seks, teoria Freuda stała się prawdziwą rewolucją. W filmie obiektem metody Austriaka jest Sabina Spielrein, cierpiąca na zaburzenia seksualne, wywodzące się jeszcze z okresu dzieciństwa. Dziewczyna uważa się za szaloną, nie potrafi sobie poradzić z upodobaniem do masochizmu. Gdy zostaje pacjentką Junga jest zagubiona i zalękniona. Poprzez pomaganie Sabinie, psychoanalityk może lepiej poznać siebie. Rodzący się romans przynosi nieodwracalną zmianę w Jungu.  Co ciekawe, podobno to Spielrein wymyśliła część pojęć, które do dziś funkcjonują w filozofii Junga.

Poglądy ojców psychoanalizy są przedstawione poprzez rozmowy, głównie o snach. Filmowy Freud wydaje się nieco ograniczony, bo uparcie trzyma się panseksualizmu w swych teoriach. Natomiast Jung jest jeszcze młodym naukowcem, który dopiero szuka swojego „ja” i jest bardzo przekonujący w sporze ze swym mistrzem. 

Największe pole do popisu w filmie miała Keira Knightley, którą osobiście uwielbiam oglądać w rolach kostiumowych. Niestety, od początku do końca Keira jest niemiłosiernie denerwująca. Jej mimika, zachowanie, są tak przesadzone, że widz zaczyna się zastanawiać, czy to właśnie ona powinna wcielić się w rolę Spielrein. Viggo Mortensen jako Freud również się nie sprawdził, jedynie na uznanie zasługuje Michael Fassbender - Jung.

 Film oceniam jako dobry. I chociaż zabrakło w nim pasji, to warto go obejrzeć, bo mało jest takich „przegadanych” filmów, zawsze to coś innego.


Ocena: 7,5/10.

środa, 16 listopada 2011

Fenomen The Sims

Ponad 100 milionów sprzedanych egzemplarzy na całym świecie, tytuł najlepiej sprzedającej się gry na komputery osobiste, poszerzenie kręgu graczy – to tylko niektóre z sukcesów serii The Sims. Co sprawia, że gra stała się fenomenem? Fenomenem, który ma się wyjątkowo dobrze, zważywszy na to, że od światowej premiery serii minie niedługo 12 lat.

Magik – tak można określić Willa Wrighta, twórcę The Sims. Wright, współzałożyciel firmy Maxis, nie spodziewał się, że ta seria odniesie tak duży sukces. Można chyba powiedzieć, że nikt tego nie przewidział. Co ciekawe, początkowo gra miała być jedynie programem, służącym do projektowania wnętrz, a Simowie modelami.

31 stycznia 2000 roku Simy zadebiutowały na rynku, już w sierpniu ukazuje się pierwszy dodatek do gry The Sims: Balanga, w 4 lata później pojawia się prequel – The Sims 2 i wreszcie, w 2009 roku, The Sims 3.  Dziś mamy 5 dodatków do The Sims 3 i wciąż chcemy więcej! Bo jeśli chodzi o Simsy to zawsze nam będzie mało.

            Co sprawia, że za każdym razem, jak odpalam grę, jestem podekscytowana, że z niecierpliwością czekam na informację o kolejnych dodatkach, że szukam w sieci dla moich Simów nowych ubranek, mebelków? Odpowiedź jest jedna: moi Simowie wiodą życie, jakie ja chciałabym wieść. Jeżdżą na wakacje do Paryża, chodzą w ciuchach od Chanel czy Versace i wreszcie: są we wszystkim najlepsi. Jeśli zechcę, by mój Sim mistrzowsko opanował grę na fortepianie, to będzie grał przez cały czas, dopóki się nie nauczy, zaspokajając jedynie podstawowe potrzeby. Przykładowo: Simka uosabiająca mnie jest wziętą pisarką i stylistką. Jej simowy mąż to gruba ryba świata finansów (tylko dlatego, że Sim nie może być informatykiem, koteczku;)), a nasza córeczka jest malarką. Idealna rodzina, idealne życie. Czegóż chcieć więcej? No właśnie: niczego.

Nie powiem, zdarzały się „simowe ciągi”. Najczęściej było to powiązane z wyjściem nowego dodatku.  Grałam wtedy bez przerwy przez tydzień, robiąc przerwy jedynie na spanie. Bywało również tak, że zapominałam o jedzeniu. No nie do końca: oczami jadłam simowe potrawy. Po takim tygodniowym ciągu, odstawiam grę na miesiąc, dwa, ale i tak zawsze w końcu do niej wracam. Niestey, nie mam już tyle czasu, by nacieszyć się wirtualnym życiem mojej simowej rodziny, ale od czasu do czasu gram i zapominam wtedy o całym świecie, o wszystkich zmartwieniach. Simsy to więc taka trochę odskocznia od szarej codzienności.

            Seria The Sims to też idealne pole do popisu dla wszystkich (nie)spełnionych architektów. Możemy bowiem budować domy, projektować wnętrza i ogrody. Ileż już różnych wersji mojego przyszłego domu powstało! I to wszystko i jeszcze więcej, możemy robić w sposób nieograniczony, wciąż zaczynając od nowa, jeśli coś nam się nie spodoba.

            Simsy okazały się być spełnieniem marzeń, nie tylko małych dziewczynek, ale też tych dużych. Wystarczy wspomnieć Agnieszkę Chylińską, polską ambasadorkę gry, która nie waha się mówić, jakie Simy są...świetne. Wszystkich, którzy nie grali, gorąco zachęcam, a stałym bywalcom Sunset Valley życzę wielu nowych dodatków.


wtorek, 15 listopada 2011

Lekko i ironicznie o przedmieściach


Spośród serialowych debiutów tego sezonu warto zwrócić uwagę na „Suburgatory”, komedię od stacji ABC. Główną bohaterką jest 16-letnia Tessa Altman, u której ojciec znajduje paczkę prezerwatyw. George Altman jest samotnym ojcem, który dochodzi do wniosku, że Nowy York ma zły wpływ na jego jedynaczkę i decyduje się na przeprowadzkę na przedmieścia Chatswin. Zamiana stolicy wszystkiego na opiewające w kicz przedmieścia nie bardzo podoba się Tessie i trudno się dziwić, gdy ma się za sąsiadów takie osoby jak Dallas, którą w tandecie przerasta tylko jej córka – Dalia. 

Postacie serialu są mocno przerysowane, miłują się w botoksie, dietetycznych napojach i siłowni, ale prawdziwym bohaterem tego sitcomu są przedmieścia z ich idealnymi trawnikami, sztuką grillowania i szalonymi matkami, które za wszelką cenę usiłują upodobnić córki do nich samych. Jest to więc pastisz amerykańskiego stylu życia. O tym jak wygląda to życie ironicznie opowiada Tessa. Możemy zobaczyć jak nasza bohaterka zmaga się z rówieśniczkami, które przypominają trochę plastiki z „Wrednych dziewczyn”. Trudno bowiem  znaleźć zrozumienie u otoczenia, gdy ma się trochę oleju w głowie i dostrzega coś więcej poza tłustą cerą. 

„Suburgatory” to, póki co, bardzo dobry, lekki serial, który ogląda się przyjemnie. Z niecierpliwością czekam na więcej w nadziei, że poziom się utrzyma, a Tessa Altman przetrwa.

niedziela, 13 listopada 2011

To tylko seks/Friends with Benefits

             Najpierw studia, później kariera i gdzie tu znaleźć czas na miłość i romantyzm? W czasach pogoni za pieniądzem modnym zjawiskiem, zwłaszcza w Stanach, staje się „friends with benefits”, określane także jako „sex buddies” czy „fuck friends”. Dylan, bohater filmu „Friends with benefits” ( polski tytuł “To tylko seks”)  mówi: “Seks to akt fizyczny. Jak…gra w tenisa. Seks powinien być jak tenis”. On i jego przyjaciółka Jamie angażują się w „friendship with benefits”, układ bez komplikacji, emocji i zranionych uczuć po zakończonym związku. Na elektronicznej Biblii wypowiadają słowa przysięgi: „Żadnego związku. Żadnych uczuć. Tylko seks” i obiecują sobie wieczną przyjaźń. Czy taki układ, z pozoru idealny, może jednak funkcjonować?

            Dylan i Jamie zdecydowali się na zostanie „przyjaciółmi z bonusem”, bo mieli dość nieudanych związków. Nie chcąc się angażować, znaleźli, ich zdaniem, idealne rozwiązanie. Jako, że film z założenia jest komedią romantyczną, bohaterowie w końcu zakochują się w sobie, łamiąc przysięgę. Seks zbliżył ich do siebie, stał się ich drogą do miłości. Nie było romantycznych kolacji przy świecach i czułych słówek, ale były nowe pozycje seksualne, przyjaźń i kupa śmiechu. 

 W Polsce „friends with benefits” jest wziąż zjawiskiem egzotycznym. Nie od dziś wiadomo, że nie jesteśmy tak tolerancyjnym narodem jak Amerykanie. Dużych miast, gdzie taki układ mółby funkcjonować też nie mamy pod dostatkiem. Samantha z „Sex and the City” miałaby nie lada problem ze znajdywaniem coraz to nowych partnerów do erotycznych wygibasów. Poza tym ostatecznie zawsze któraś ze stron poczuje coś więcej albo zechce nawiązać emocjonalną więź z kimś innym, poznać miłość, a wtedy „sex buddy” może poczuć się dotknięty i odrzucony. Taki związek nie może trwać więcznie, jest jedynie odskocznią przed czymś ważniejszym, co przyjdzie później.

            Podsumowując: nie tylko seks się liczy, ale „Tylko seks” warto obejrzeć, gdyż jest to film zabawny i wbrew pozorom pouczający.

Ocena: 7/10.

sobota, 12 listopada 2011

Jeden dzień/One Day

Miałam wiele oczekiwań, wybierając się do kina na „One day” w reżyserii Lone Scherfig. Oczekiwań, które niestety nie zostały spełnione.

            Bohaterami filmu jest dwoje ludzi, którzy poznali się 15 lipca 1988 roku - w dniu zakończenia szkoły. Ona – ewidentna kujonka z nosem w książkach, niewątpliwie jednak urocza ( dzięki niezawodnej Anne Hathaway ). On – dusza towarzystwa, łamacz kobiecych serc ( w tej roli Jim Sturgess ). Wiadomo jak to jest: za dużo alkoholu, poczucie wolności i tych dwoje ląduje razem w łóżku. Co prawda seksu z tego nie ma, ale za to rodzi się przyjaźń, której rozwój możemy obserwować na przełomie 20 lat. 

Fabuła niby banalna, ale przedstawienie losów Emmy i Dextera poprzez jeden jedyny dzień każdego roku, wydało mi się ciekawym pomysłem i dlatego oczekiwałam czegoś więcej niż kolejnej do bólu przewidywalnej historii. Po reżyserce „An Education” spodziewałam się opowieści, w której się zakocham i którą będę chciała oglądać bez końca (tak jak „The Notebook”, „500 days of Summer” czy wspomnianą już „An Education”). Niestety zawiodłam się, całość przedstawiona i opowiedziana jest w sposób nieco przynudnawy, chociaż nie powiem, były momenty. Było też kilka zabawnych sytujacji, które spowowodowały spazmy śmiechu u widowni. Były też piękne zdjęcia, wpadająca w ucho muzyka i piękna Anne Hathaway. To wszystko jednak nie wystarczy, by film mógł mnie wzruszać i bawić raz za razem.

„One day” nadaje się bardziej na babski wieczór z przyjaciółką niż randkę z chłopakiem, który może zasnąć w czasie seansu. Jest to jednak lekki film, który można obejrzeć, zajadając się smakołykami i wzdychając do Jima Sturgessa. Może „One day” nie odda nam utraconej wiary w miłość, ale będzie dobrą rozrywką na jesienny wieczór. W moim przypadku to będzie faktycznie taki „one day”, bo reseansu nie przewiduję.

Ocena: 6,5/10.

czwartek, 10 listopada 2011

niemiecki na Uniwersytecie Wiedeńskim

Gdy ja się wybierałam na wakacyjny kurs niemieckiego na Uniwersytecie Wiedeńskim, nigdzie nie mogłam znaleźć opinii o poziomie kursu, atmosferze, no i przede wszystkim o tym, jak to wszystko wygląda. Gdyby nie koleżanka, która była rok wcześniej, pojechałabym kompletnie zielona. Dlatego też postanowiłam pokrótce opisać, jak się zabrać za załatwianie takiego wakacyjnego kursu i jak szukać noclegu.

Na początek warto wejść na tę stronę i zapoznać się z ofertą uniwerku. Na dole strony można pobrać broszurę kursu, dostępną w 4 językach: angielskim, niemieckim, francuskim i hiszpańskim. Wakacyjne kursy są o wiele droższe niż te odbywające się w pozostałą część roku.

Przykładowo: za 57 lekcji w sierpniu zapłacimy 420 euro, a za 108 w czasie roku akademickiego- 530 euro.

Zdecydowaliśmy się, wiemy, że chcemy jechać i co dalej? Piszemy e-mail z prośbą o dokonanie rezerwacji, podajemy miesiąc, który nas interesuję i czy decydujemy się na opcję z akademikiem czy bez. UWAGA! Lepiej poszukać akademika na własną rękę niż być wygodnym i przepłacać.

Nasze opcje:
  1. kurs + pokój dwuosobowy, koszt: 852 euro ( 420k + 432a ) 
  2. kurs + pokój jednoosobowy, koszt: 906 euro ( 420k + 486a )
  3. kurs + akademik znaleziony przez nas, np. Haus Salzburg ( 420k + 280a lub 420k + 370a ).
Podsumowując: zaoszczędzamy ok. 110-152 euro, szukając samemu akademika.

Wiem też, że można znaleźć coś nawet za 200 euro, tylko, że są to już akademiki bardzo oddalone od centrum. Osobiście polecam Haus Salzburg, który jest usytuowany w bardzo dobrym miejscu, niedaleko Mariahilferstrasse. W akademiku spotkać można wielu Serbów, którzy nie tylko mają bardzo pozytywnie nastawienie, ale też chętnie stawiają alkohol. Podobno taki naród i chwała im za to ;)

Na taki miesięczny pobyt w Wiedniu wydamy minimum 1000 euro. Ja ogólnie straciłam 1200 euro. 2 lata temu kurs kosztował 375 euro, a akademik 250. Reszta poszła na: zwiedzanie, jedzenie, komunikację miejską i imprezy. Najlepiej kupić Monatskarte, która kosztuje 50 euro i uprawnia nas do nieograniczonych przejazdów w ciągu miesiąca.

No i w końcu pora na opis kursu. Zajęcia odbywają się 5 razy w tygodniu i trwają od 9:15-12:00 z półgodzinną(!) przerwą, co jest moim zdaniem bez sensu, bo daje zaledwie 2 godziny i 15 minut nauki. Gdy pierwszy raz pójdziecie na zajęcia, będziecie mieć test kwalifikacyjny, który ma na celu dobranie odpowiedniego poziomu. Po teście następuje krótka rozmowa z jednym z lektorów, po której dostaniecie przydział. Żadne certyfikaty nie zwalniają z testu! Austriacy uznają jedynie swoje papierki, więc jeśli macie certyfikat, zdobyty na Uniwersytecie Wiedeńskim, to jedynie wtedy część kwalifikacyjna was omija. 

W mojej kursowej grupie były głównie młode osoby, choć zdarzyła się jedna 68-letnia Angielka, która postanowiła odmienić swoje życie, opuścić ponury Londyn i zamieszkać w Wiedniu. Prawda, że fajnie? ;)  Poza tym była to grupa serbsko-turecko-francusko-polska, więc było bardzo wesoło. Nasz lektor był super, nie dość, że fajnie prowadził zajęcia, to jeszcze opowiadał anegdoty, dotyczące różnic pomiędzy austriackim niemieckim i niemieckim niemieckim. 

Jedynym minusem kursu jest więc ta półgodzinna przerwa, chociaż w trakcie niej można porozmawiać z kolegami z grupy i poćwiczyć „Umgangsprache”.

Mam nadzieję, że to, co napisałam się komuś przyda.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Sigmund Freud Museum

Kilka dni temu miała miejsce premiera filmu "Niebezpieczna metoda", opowiadającego o dialogu Freuda z Jungiem. W „Newsweeku” przeczytać można zaś było wywiad z reżyserem Davidem Cronenbergiem i dowiedzieć się, że film był kręcony w Wiedniu, a więc miejscu, gdzie żył i pracował Zygmunt Freud. 
    
W Wiedniu przy ulicy Berggasse 19, znajduje się Muzeum Freuda, które niestety, ale dupy nie urywa. Fajnie, że można w środku robić zdjęcia i posiedzieć na freudowskiej kanapie, no i wstęp był  naprawdę niedrogi (bilet studencki 2 lata temu kosztował 3 euro). Podejrzewam jednak, że w związku z powstaniem filmu i masowym zainteresowaniem twórcą psychoanalizy, nie jest już tak tanio. Muzeum nie polecam, pieniądze można przeznaczyć na coś ciekawszego (np. kalendarz z dziełami Hundertwassera), poniżej zdjęcia z wnętrza.


 

niedziela, 6 listopada 2011

baśniowy świat Hundertwassera

Hundertwasserhaus
Punktem drugim na mojej mapie Wiednia są budynki Hundertwassera, a więc Hundertwasserhaus i Kunsthaus Wien. Oba zostały zaprojektowane przez austriackiego malarza i grafika Friedensreicha Hundertwasser, człowieka, który, przeciwny linii prostej (uważał ją za niemoralną), dodał trochę koloru i fantazji swemu miastu. Charakterystyczne dla jego stylu są bowiem: nieregularne formy, wyraziste i ostre barwy. Życiową filozofię i poglądy Hundertwasser wyrażał poprzez swoje dzieła. Wystarczy spojrzeć na te zdjęcia, aby pojąć, że był to artysta niebanalny, którego indywidualizm i wyjątkowość widać we wszystkich dziełach czy to architektonicznych czy plastycznych.

Das 30 Tage
 Hundertwasserhaus jest jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych Wiednia. Zwiedzanie budynku w środku jest niestety niemożliwe, gdyż znajdują się tam 52 mieszkania. Co ciekawe, Hundertwasser nie przyjął zapłaty za zaprojektowanie domu. Wystarczająca była dla niego pewność, że nie powstanie w tym miejscu nic brzydkiego.

Jeśli chodzi o zgłębianie stylu Austriaka ciekawszym miejscem zdaje się być Kunsthaus Wien – muzeum, poświęcone sztuce i życiu artysty. Jak mawiał Hundertwasser „nierówna podłoga jest melodią dla stóp”, a jak ta melodia zagra dla naszych stóp przekonamy się, wchodząc do budynku, mającego "garbatą podłogę".

Kupując bilet, kosztujący około 10 euro, możemy obejrzeć stałą ekspozycję jego dzieł. Pamiętam jak dziś, jak się pomyliłam i podałam pani, kasującej bilety, skasowany bilet wstępu na
Kunsthaus Wien
Donauturm (wieżę widokową) i byłam wielce zdziwiona, że nie chce mnie wpuścić. Całe szczęście w końcu mogłam zwiedzić to nietuzinkowe muzem, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Polecam też wizytę w równie ciekawej toalecie, która znajduje się chyba na pierwszym piętrze (żałuję, że nie udało mi się zrobić jej zdjęcia).

Po zwiedzaniu można zrobić zakupy w sklepie, znajdującym się na parterze, gdzie dostaniemy m.in. parasole, kalendarze, reprodukcje obrazów, kubki, t-shirty, a wszystko ozdobione dziełami Hundertwassera. Ja kupiłam jedynie pocztówki i zakładkę, i za to zapłaciłam 6 euro. Kusiły mnie piękne kalendarze, ale ceny nie były już takie kuszące, więc zrezygnowałam. A gdy już wszystko zwiedzimy i zrobimy zakupy, możemy się wybrać do kawiarni, w której bardzo przyjemnie jest usiąść z kawą i podziwiać geniusz Hudertwassera.

źródło zdjęcia: http://www.panoramio.com/photo/2854964

Informacje na podstawie przewodnika Pascal „Wiedeń”.

piątek, 4 listopada 2011

majestatyczny Schönbrunn


Jak już pisałam, największe wrażenie zrobił na mnie zamek Schönbrunn. Gdy go po raz pierwszy zobaczyłam, stanęłam jak wryta i przez dobrą chwilę nie ruszałam się z miejsca:P Miałam szczęście mieszkać w akademiku, który znajdował się niedaleko pałacu, dlatego często przyjeżdżałam tam, by pospacerować, porobić zdjęcia (zrobiłam ich około 300) czy poczytać książkę w pięknych przypałacowych ogrodach. Podczas jednej z moich wizyt, mogłam zobaczyć, jak wygląda profesjonalna sesja zdjęciowa. Na tyłach zamku ekipa robiła zdjęcia kilku modelkom, które prezentowały ciekawe ubrania.

Schönbrunn od dobrych kilkunastu lat znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Obecny wygląd zawdzięcza Marii Teresie, która uczyniła z niego letnią rezydencję Habsburgów. Cesarz Franciszek Józef I przeprowadził kolejne renowacje z okazji ślubu z Sisi. Pałac ma 1441 komnat, wykupując bilet na trasę Grand Tour można zwiedzić 40 komnat (mniejsza trasa Imperial Tour obejmuje tylko 22 komnaty). Dobrym rozwiązaniem jest kupienie tzw. Sissi Ticket, który kosztuje niecałe 24 euro (2 lata temu było to 20 euro) i umożliwia zwiedzenie Schönbrunnu z trasą Grand Tour, Kaiserappartements, Sisi Museum, Silberkammer w Hofburgu oraz Möbel Museum Wien, gdzie można obejrzeć meble, wykorzystane w filmach Marischki. Osobiście polecam kupienie Sissi Ticket, który jest ważny cały rok i można na spokojnie zwiedzić oba pałace. Po wizycie w Schönbrunnie Hofburg nie zrobił już na mnie wrażenia, dlatego rozpoczęcie zwiedzania od tego drugiego wydaje się lepszą opcją.
Jeśli chodzi o wnętrze pałacu, to najbardziej podobał mi się tzw. Pokój bogaty (nazwa od jedynego zachowanego paradnego łoża wiedeńskiego dworu), Sypialnia małżeńska oraz Gabinet chiński.

Po wyjściu z pałacu można zobaczyć ogrody pałacowe z Gloriettą w tle.


Gloriette kazała zbudować Maria Teresa jako pomnik sprawiedliwej wojny. Obecnie znajduje się tam kawiarnia, w której piłam najdroższą kawę w Wiedniu, i taras widokowy, z którego roztaczają się bajkowe widoki na kompleks pałacowy.


Aby dostać się na Gloriette trzeba przejść spory kawałek i to pod górę, ale naprawdę warto. Już po przejściu kilkudziesięciu metrów można podziwiać takie widoki:



  


A tutaj już widok z góry:



Schönbrunn zachwyci wszystkich miłośników architektury barokowej i będzie idealnym miejscem na spacer czy chwilę refleksji.

Informacje na podstawie przewodnika Pascal, zdjęcia wykonane przeze mnie.

czwartek, 3 listopada 2011

Wymarzone miejsce

Jako mała dziewczynka namiętnie oglądałam filmy o księżniczce Elżbiecie w reżyserii Ernsta Marischki. Zafascynowana życiem i urodą cesarzowej, wierzyłam, że życie jak w bajce naprawdę jest możliwe (no filmy Disneya też zrobiły swoje;). Dlatego też byłam szczęśliwa na samą myśl o wyjeździe do Wiednia - miejscu, w którym żyła Sissi. W stolicy Austrii spędziłam cały miesiąc, ucząc się niemieckiego na Uniwersytecie Wiedeńskim, zwiedzając, leniwie spacerując i rozkoszując się pysznym Sachertorte i tradycyjną wiedeńską kawą - Wiener Melange. Wiedeńczycy są bardzo otwarci i sympatyczni. Zdarzało mi się zgubić (zwłaszcza na początku pobytu), przechodnie udzielający mi informacji zawsze byli bardzo życzliwi i pytali z zainteresowaniem, co robię w Wiedniu, itp.
Wiedeń to przepiękne miasto, w którym się zakochałam od pierwszego wejrzenia.Zainteresowani wiedzą zapewne, że jest w czołówce europejskich stolic, jeśli chodzi o jakość życia. Z kranu leje się woda ze źródełka, którą śmiało można pić i poza tym jest o wiele smaczniejsza od tej kupionej. W centrum miasta znajdują się krany, z których można nabrać zimnej wody do butelki, co jest prawdziwym wybawieniem, gdy żar się leje z nieba. Ulice są czyste, bo nie tyle służby porządkowe, co mieszkańcy dbają o swoje miasto. Jaka byłam zdziwiona,gdy ujrzałam elegancko ubraną panią, która, po tym jak jej pies wypróżnił się na chodniku, wyciągnęła szufelkę i woreczek i wszystko natychmiast uprzątnęła.Czy widzieliście coś podobnego w Polsce? Mnie się nie zdarzyło.
Kolejny wpis poświęcę budowli, która zrobiła na mnie największe wrażenie, a mianowicie pałacowi Schönbrunn.