piątek, 24 stycznia 2014

Złodziejka książek/The Book Thief



Pewnie gdybym nie znała wcześniej niesamowitej książki Markusa Zusaka, czytalibyście właśnie słowa zachwytu, a „Złodziejkę książek” obwołałabym filmem miesiąca. Tak się jednak nie stało. Ekranizacji właściwie nie można nic zarzucić: jest wierna pierwowzorowi, aktorzy grają bardzo dobrze, muzyka przyprawia o dreszcze... Szkoda tylko, że w tym świetnie zrealizowanym obrazie brakuje choć odrobiny magii. Trzeba jednak przyznać, że reżyser, Brian Percival, miał niewiarygodnie trudne zadanie. No bo jak tu przenieść na ekran powieść, która swoim niezwykłym klimatem, każdym słowem, wywołuje u czytelnika ogromne poruszenie, w trakcie, której lektury, łzy same płyną z oczu, a ostatnia strona przychodzi nadspodziewanie zbyt szybko? Rzecz niemożliwa, ot co.

Historia Liesel Meminger poruszyła serca milionów czytelników na całym świecie. Wszyscy ci, którzy dostąpili zaszczytu spotkania z tą niezwykłą dziewczynką, z pewnością pokochali jej odwagę i dobroć, cieszyli się z potajemnego czytania książek z papą Hansem, uciekali przed rozzłoszczoną mamą Rosą, świetnie bawili się z Rudym i dawali nadzieję Maksowi. W tej cudownej opowieści nie brakuje także bohatera, z którym spotkanie czeka każdego z nas – Śmierci. Przyznajcie, że to właśnie dzięki narracji poprowadzonej z jej puntu widzenia udało się Zusakowi napisać tak niesamowitą książkę.

niedziela, 19 stycznia 2014

100 książek według BBC: „Myszy i ludzie” John Steinbeck



„My mamy przyszłość. Mamy do kogo otworzyć gębę, mamy kogoś, kto się choć trochę nami przejmuje. Ja mam ciebie, a ty masz mnie.”

Jak to możliwe, że tak krótko objętościowo książka (raptem 100 kilka stron w wydaniu polskim) wywołuje tak ogromne emocje? I to nieprzerwanie od niemalże 80 lat! Kolejne pokolenia czytelników biorą do rąk „Myszy i ludzi” Johna Steinbecka i nie mogą wyjść z podziwu nad niesamowitą ekspresją tej nad wyraz prostej historii. Piszę to z przekonaniem, że mam do czynienia z powalającym na kolana, mieszającym w głowie arcydziełem.

Akcja powieści toczy się w latach 30. XX wieku. Dwóch przyjaciół wędruje po Stanach Zjednoczonych w poszukiwaniu pracy. Pozornie to kolejni bezrobotni, którzy mogą robić cokolwiek, byle zarobić na kawałek chleba. George i Lennie mają wspólne piękne marzenie: własny kawałek ziemi, ogródek warzywny i kilka królików. Poza tym mają siebie, mają do kogo otworzyć przysłowiową „gębę” i wiedzą, że zawsze mogą na siebie liczyć, a właściwie Lennie na George’a, ale to już całkiem inna historia...

Posłuchajcie... Było takich dwóch, co zawsze wszędzie razem łazili. Jeden bronił drugiego i dbali o siebie nawzajem. To nic, że Lennie jest upośledzony umysłowo, ważne, że ma George’a i wie, że on zawsze, ale to zawsze stanie po jego stronie. I tak mijają im lata. Przyjaciele wędrują od miasta do miasta, tu Lennie coś narozrabia, tam George ocali mu tyłek. Aż trafiają do gospodarstwa, gdzie rozegra się właściwa historia ich życia, ich przyjaźni, ludzkiego okrucieństwa i zaślepienia. Koniec mrzonek o lepszym życiu.

piątek, 17 stycznia 2014

Wielkie rozczarowanie: „Sekrety kobiet złotnika” Jeanne Bourin



Pewnie sami nieraz mówiliście „ale średniowiecze” z myślą o czymś, co jest zacofane, nie na czasie. No bo jak postrzega się tamten okres? Brud, smród i ubóstwo, do tego fanatyzm religijny i ciągłe wojny – oto i obraz wieków ciemnych, jak zwą ten okres historycy. „Sekrety kobiet złotnika” pióra Jeanne Bourin miały mi udowodnić, że taki obraz średniowiecza jest niepełny, bo wtedy przecież też żyli ludzie tacy, jak my, którzy mieli swoje radości i problemy. Muszę przyznać, że autorce udało się dobitnie mi uświadomić, że i wtedy rozwiązłość seksualna była na porządku dziennym i każdy był niewolnikiem swoich zmysłów. Niestety nic więcej z lektury nie wyniosłam.

Moi Drodzy, „Sekrety kobiet złotnika” to nic więcej jak romans, tyle, że osadzony w średniowieczu, przez co jest odrobinę ambitniejszy. Głównymi bohaterkami są żona oraz cztery córki złotnika – Szczepana Brunela. Każda z kobiet przeżywa jakieś miłosne rozterki, np. Matylda cierpi z powodu wysokiego apetytu seksualnego, który nie może być zaspokojony przez o 20 lat starszego męża. Z kolei Florina, świeżo poślubiona poecie Filipowi, jest owładnięta obsesją na punkcie jego kuzyna, w którym kocha się także jej matka, a w tej mąż siostry jej męża... Widzicie, jak to brzmi? Telenowela – tyle, że nie brazylijska, a średniowieczna.

środa, 15 stycznia 2014

Kamerdyner/The Butler



Reklamowany jako oscarowy - „Kamerdyner”, w reżyserii Lee Danielsa, o Oscary nawet się nie ociera. Jest to dobre kino, poprawnie podane i zgrabnie zagrane, będące jednak typową produkcją „pod publiczkę”. Spodziewałam się, że po seansie nie będę mogła wyrzucić z głowy tej opowieści, dziwiłam się brakowi nominacji do Złotego Globu i byłam pewna Oscara dla Foresta Whitakera; tymczasem teraz wiem jedynie, że zmarnowano świetną historię z powodu nadmiernej poprawności politycznej. A to mnie, jako kinomankę, boli.

Film rozpoczyna się mocnym uderzeniem: przenosimy się w lata 20-te na jedną z wielu plantacji bawełny na południu Stanów Zjednoczonych, gdzie matka głównego bohatera zostaje zgwałcona przez swojego białego „właściciela”, a jego ojciec zabity za próbę postawienia się. To dramatyczne wydarzenie uczy małego Cecila Gainesa, że wolność czarnoskórych jest fikcją i że lepiej się nie wychylać. Dzięki takiej postawie zostanie dostrzeżony przez szefa personelu w Białym Domu i będzie przez dekady służył kolejnym prezydentom Stanów Zjednoczonych. Zawsze w cieniu, nic nie widząc i nie słysząc, bezgłośnie podaję kawę i ciasteczka, gdy w tle rozgrywają się polityczne rozmowy na najwyższym szczeblu.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Zniewolony/12 Years a Slave



O rasizmie w kinie było już sporo. Zwłaszcza ostatnio. Mam wrażenie, że jeszcze jeden film, poświęcony temu zagadnieniu i temat się wyczerpie. Naturalnie więc, że po małym rozczarowaniu tak zachwalanym „Kamerdynerem”(recenzja wkrótce), miałam obawy wobec „Zniewolonego”, o którym mówi się, że zgarnie Oscary. Już abstrahując od tego, czy jest to dobre kino (a jest), szczerze mam nadzieję, że jednak tej najbardziej prestiżowej nagrody nie będzie. Byłoby to zbyt oczywiste, a po zeszłorocznym nagrodzeniu „Operacji Argo” chyba więcej oscarowych oczywistości nie zniosę. Dlaczego w minionym roku nie wygrał film, który był prawdziwym powiewem świeżości, jeśli chodzi o rasizm – „Django” Quentina Tarantino? Jeśli Akademia nie była gotowa nagrodzić opowieści o takim niewolniku, to dlaczego miałaby postąpić sztampowo i dać Oscara „Zniewolonemu”? Wierzę, że w tym roku nie będzie przewidywalnie i wstrzymywanie oddechu na dźwięk „and the winner is” będzie jak najbardziej na miejscu.

Reżyser recenzowanej produkcji, Steve McQueen, to ten facet, który dał światu „Wstyd” z rewelacyjnym Fassbenderem. Wcześniej był „Głód” (również z Fassbenderem), a teraz mamy „Zniewolonego” (o dziwo, również z Fassbenderem!). Jako, że tego drugiego jeszcze nie widziałam, nie pokuszę się o poszukiwanie różnych prób, jakim reżyser poddaje tego znakomitego aktora w swoich kolejnych dziełach. Nie, będzie obiektywnie o najnowszym dziecko McQueena, dziecku, które brutalnie rzucone w znudzony świat, próbuje wyjść z próby zwycięsko.

niedziela, 12 stycznia 2014

Złote Globy 2014!



Jutro rano pierwsze, co zrobię po przyjściu do pracy, to wejście na filmweb i sprawdzenie, jakie filmy zostały nagrodzone Złotymi Globami – nie mogę się doczekać! A tymczasem pobawię się we wręczanie statuetek, chociaż nie wiem, czy ma to sens, bo wielu produkcji jeszcze nie widziałam (Polsko, dlaczego nawet w tym jesteś taka opóźniona?!). Nie czuję więc takich emocji, jak przed Oscarami, gdy mam już wszystko obejrzane i swoje wyraźne typy. Złote Globy wręczę więc ulubieńcom, tak po prostu J

No to zaczynamy!

NAJLEPSZY FILM DRAMATYCZNY:
„Zniewolony. 12 Years a Slave"
„Kapitan Phillips"
„Grawitacja"
„Tajemnica Filomeny"
„Wyścig"

Tak się składa, że w głównej filmowej kategorii nie widziałam jedynie „Tajemnicy Filomeny”, mogę więc już trochę powiedzieć o nominacjach. I tak: „Grawitacja” mnie niemiłosiernie wynudziła, według mnie ten film powinien być jedynie nominowany w technicznych kategoriach. „Zniewolony”, „Kapitan Phillips” i „Wyścig” to równie dobre produkcje, chociaż nie pójdę w ślady krytyków i na pewno nie wybiorę „Zniewolonego”, bo nic nowego ta historia sobą nie reprezentuje (więcej niedługo w mojej recenzji, która już powinna być, ale nie dałam rady L  Gdyby nominowano „Konsera” w ogóle nie miałabym problemu z wyborem, a tak mogę jedynie kierować się...wyliczanką?

czwartek, 9 stycznia 2014

„Dancing on the Edge”, czyli zachwycam się, oj, zachwycam!



Perełka! Arcydzieło! Czysta przyjemność!

Chcę mi się krzyczeć z radości po obejrzeniu „Dancing on the Edge”, bo od czasu premiery „Mad Men” w 2007 roku, nie zachwycałam się tak bardzo żadnym serialem.

Chcę mi się płakać ze smutku, bo to tylko mini-serial, doskonała i przemyślana historia, zamknięta jedynie w 5 odcinkach; przygoda krótka, acz intensywna i zaskakująca całą gamą przeżyć.

Chyba nie mogło być lepiej...

Stephen Poliakoff (ten facet, który zrobił „Wspaniały rok 1939”, film, który polecałam tu) jest chyba mistrzem w tworzeniu gęstej, tajemniczej atmosfery, opowiadaniu historii, w których nie wiadomo do końca, co wydarzyło się naprawdę, a co jest tylko urojeniem; pisaniu bohaterów, którzy, choć twardo stąpają po ziemi, zaczynają snuć pokręcone teorie.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

„Wołanie kukułki” J. K. Rowling, czy jak kto woli Robert Galbraith



W lipcu ubiegłego roku, jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że autorem książki „The Cuckoo’s Calling” nie jest debiutujący Robert Galbraith, ale kobieta, która dała światu Harry’ego Pottera – J.K.Rowling. Zanim ludzkość poznała prawdę, powieść przez trzy miesiące sprzedała się w liczbie ok. 1500 egzemplarzy (!) i to pomimo ogólnie dobrych recenzji (acz nie zachwycających). Mało tego: kilkanaście wydawnictw odrzuciło maszynopis, twierdząc, że nie może sobie pozwolić na wydawanie nikomu nieznanego autora. Zgodziło się dopiero wydawnictwo Sphere Books (ale potem mieli niespodziankę:)

Książka pewnie jeszcze długo pozostałaby niezauważona, gdyby nie wścibska redaktorka „The Sunday Times”, która przeczytawszy powieść, doszła do wniosku, że jest ona zbyt dobra, jak na debiut i zleciła śledztwo. Podobno analizowano nawet język utworu, poza tym sypnął ktoś bliski prawnikom Rowling. I nagle boom! Rowling napisała nową książkę! Rzesze fanów Harry’ego Pottera zrobiły swoje i „Wołanie kukułki” momentalnie awansowało w serwisie Amazon z miejsca 4709 na 1!!!

Świetnie skrojona akcja marketingowa, czy Rowling naprawdę chciała się sprawdzić? Osobiście skłaniam się ku tej drugiej opcji. Pisarka przyznała, że zależało jej na obiektywnych recenzjach i uniknięciu medialnego szumu.

Ja cieszę się jednak, że prawda wyszła na jaw, bo inaczej nigdy nie sięgnęłabym po „Wołanie kukułki”, które dostarczyło mi kilku godzin prawdziwej przyjemności. Rowling potrafi.

sobota, 4 stycznia 2014

Wyścig/Rush



Brawura czy opanowanie? Czerpanie z życia pełnymi garściami czy poukładana egzystencja? Hunt czy Lauda?

Chyba nie zwróciłabym uwagi na ten film, gdyby nie cała masa pozytywnych recenzji, nominacja do Złotego Globa i wszechobecne przekonanie, że to produkcja na miarę Oscara. Formuła 1? Nie, dziękuję. Dla „Wyścigu” zrobiłam jednak wyjątek, co okazało się znakomitym wyborem.

Film przedstawia kulisy rywalizacji Jamesa Hunta i Nikiego Laudy podczas sezonu w 1976 roku. W „Wyścigu” nie brakuje także kolorowej atmosfery lat 70. i rozbudowanej psychologii postaci, dzięki czemu można mówić o bardzo dobrym, wielowymiarowym obrazie, który spodoba się zarówno zagorzałym fanom Formuły 1, jak i laikom, takim jak ja.

Reżyser, Ron Howard („Piękny umysł”, „Kod da Vinci”), z tą niezwykła historią (momentami, aż nie dowierzałam, że prawdziwą) poradził sobie znakomicie. Pokazując, że wyścig nie toczył się tylko na torze, ale także poza nim, stworzył film o dwóch silnych osobowościach, skrajnie od siebie różnych, ale związanych jedną wielką pasją: miłością do sportu i rywalizacji.

czwartek, 2 stycznia 2014

Hobbit: Pustkowie Smauga/The Hobbit: The Desolation of Smaug



Peter Jackson jest hobbitem, to pewne! Nie wyobrażam sobie, by ktoś inny mógł w taki sposób opowiadać publiczności o Śródziemiu. Wspaniały człowiek z wielką pasją, o którym najpewniej niedługo będzie się mówić, że urodził się po to, by ekranizować Tolkiena i dać niezapomniane przeżycia milionom ludzi na całym świecie. Filmom Jacksona daleko do suchych ekranizacji, to jego opowieści o Śródziemiu, dzieło życia.

Myślicie, że Tolkien byłby zadowolony z takiego przedstawienia jego książek? Przez cały seans to jedno pytanie chodziło mi po głowie... Odpowiedzi niestety nie znalazłam.

Podobnie jak pierwsza część tak i druga przyciągnęła do kin miliony widzów, a wśród nich wielkich fanów Tolkiena i Jacksona, a także zwykłych odbiorców, którzy chcieli po prostu obejrzeć film. I ci ostatni wyjdą z kina zawiedzeni, bo mam wrażenie, że produkcji tak przesyconej drobnymi smaczkami z Śródziemia i miłością doń, ktoś spoza kręgu wtajemniczonych nie jest w stanie przetrawić. „Bajki” – powiedzą, „rozwleczona niepotrzebnie akcja”, „po co aż trzy częśći”, na co ja im powiem: bo to wielkie dzieło fana dla fanów, uczta, na którą powinni przyjść, tylko ci, którzy są głodni Śródziemia.