poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Kwietniowe sierotki i wyniki rozdawajki



Kwiecień plecień poprzeplatał… i tak zimowe chłody z początku miesiąca niedawno zastąpiło błękitne niebo i piękne wiosenne słońce, z czego bardzo się cieszę. Niestety na weekend pogoda ma brzydki zwyczaj się psuć, więc nie udało mi się wyjść z książką do parku czy na jakiś dłuższy spacer, a piękne słońce musiałam podziwiać przez okno w pracy… Co nie zmienia jednak faktu, że bardzo ucieszyłam się z możliwości zastąpienia botek balerinkami :)


Jaki był kwiecień? Przede wszystkim nerwowy. Sezon pomału się rozkręca i mamy coraz więcej pracowników, co oznacza koniec spokojnej pracy… Aż boję się myśleć, co będzie w kolejnych miesiącach, bo szczyt sezonu przypada na czerwiec-wrzesień i jak ja się biedna na urlop wyrwę? Zdecydowanie wolałabym taki nawał pracy zimą, no ale cóż… Trzeba znaleźć pozytywy i cieszyć się, że się ma pracę, bo bez niej myśl o wakacjach nawet nie przeszłaby mi przez myśl :) Tak więc staram się uśmiechać mimo wszystko, a bardzo pomaga mi w tym piękne błękitne niebo („oprócz błękitnego nieba…”). Właściwie, gdybym miała wybrać najważniejsze wydarzenie kwietnia, wybrałabym bez wahania koncert Melody Gardot, który bardzo bardzo mnie poruszył i wzbudził całą gamę najróżniejszych emocji: od radości po smutek, zachwyt… Wspaniała kobieta i wielka artystka. Po prostu czarodziejka. Z czego się jeszcze cieszę? Ano, bo pewien pan, którego uwielbiam wydał  nową płytę, którą na okrągło teraz słucham…:)


No ale już dość tego ględzenia, pora na kwietniowe sierotki:

książkowe:

„Siedem dalekich rejsów” Leopold Tyrmand: ta króciutka powieść powstała w latach 50. ubiegłego wieku, ale ze względu na cenzurę wydana została w języku polskim dopiero w 1975 roku, i to w Londynie. Fabuła nie jest specjalnie oryginalna: jest więc ona i on, kilka nadmorskich osobistości, klimatyczne portowe miasteczko i trochę polityki. Wydawać by się mogło, że będzie to typowy romans. Tyrmand jednak w relację bohaterów wsadził sporą dawkę impertynencji, sceptycyzmu i ironii, dzięki czemu powstały elektryzujące i błyskotliwe dialogi, które są motorem napędowym książki. Nie zabrakło także gorzkiej oceny komunizmu i galerii osobliwych postaci, takich jak chociażby rozwiązła Anita. Książka sprawia wrażenie kameralnej, a partie narracyjne wypadają o wiele słabiej od dialogów. Pierwsze spotkanie z Tyrmandem uznaję za dość udane, choć bez rewelacji. Ocena: 6,5/10.

sobota, 27 kwietnia 2013

The Edge of Love



„The Edge of Love” to biograficzny film, opowiadający o małżeństwie walijskiego poety Dylana Thomasa z Caitlin MacNamara i ich przyjaźni z piosenkarką Verą Philips. Akcja toczy się w Londynie w czasie II wojny światowej, gdzie po latach spotykają się Vera i Dylan, którzy niegdyś byli kochankami. I pewnie wróciliby do tego, gdyby nie to, że on jest żonaty z ekscentryczną i wybuchową Caitlin. Uciekając z bombardowanego miasta, trójka przyjaciół wyrusza do Walii. W międzyczasie na horyzoncie pojawi się przystojny oficer, a wraz z nim kłopoty.

Film zachwyca na poziomie artystycznym: muzyka, kostiumy i zdjęcia idealnie oddają klimat lat 40. i Walii. Co ciekawe, Keira Knigtley, wcielająca się w postać Very, samodzielnie wykonała wszystkie partie wokalne. Nie wiedziałam o tym, oglądając „The Edge of Love” i przez cały czas zastanawiałam się do kogo należy ten piękny głos. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, gdy wyczytałam, że Keira na potrzeby filmu brała lekcje śpiewu i ćwiczyła pod okiem trenera wokalnego. Co ciekawe, autorką scenariusza jest matka Keiry – Sharman MacDonald, która rolę Caitlin napisała z myślą o córce, tymczasem ta wolała zagrać Verę. I myślę, że był to dobry wybór, bo Keira nie tylko aktorsko, ale też fizycznie wkomponowała się w tę postać.

środa, 24 kwietnia 2013

100 książek wg BBC: „Dziwny przypadek psa nocną porą” Mark Haddon



„Ludzie mówią, że zawsze trzeba mówić prawdę. Ale nie myślą tak na serio, ponieważ nie wolno mówić starym ludziom, że są starzy, nie wolno mówić nikomu, że dziwnie pachnie, a dorosłemu, że puścił bąka. Nie wolno też nikomu mówić „Nie lubię ciebie” chyba, że ten ktoś zrobił ci coś okropnego.”

Z Zespołem Aspergera po raz pierwszy zetknęłam się kilka lat temu w czasie seansu genialnej animacji „Mary i Max”. Jako, że wcześniej nic nie wiedziałam o tej chorobie, bardzo zdziwiła mnie dosłowność umysłu Maxa i co za tym idzie jego nieumiejętność właściwego funkcjonowania w społeczeństwie. Literalne rozumienie metafor jest także problemem z którym boryka się główny bohater książki Marka Haddona. 

Christopher ma 15 lat i poważne trudności z porozumiewaniem się z rówieśnikami czy sąsiadami, nie potrafi samodzielnie podróżować komunikacją miejską i staje się agresywny, gdy ktoś próbuje go dotknąć. Jest za to świetny z matematyki i fizyki, marzy, by zostać astronautą i dostrzega wiele rzeczy, których przeciętny człowiek nie widzi. Jego poukładane od A do Z życie burzy zabicie psa imieniem Wellington, którego Christopher bardzo lubił. Widząc, że do odnalezienia mordercy jego czworonożnego przyjaciela nie kwapi się nikt, postanawia samodzielnie przeprowadzić najprawdziwsze śledztwo i rozwiązać zagadkę. 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Historia człowieka, który miał marzenie, czyli „Mr Selfridge”



W 1906 roku do Wielkiej Brytanii przybył człowiek, który miał pomysł i był wielkim wizjonerem. 3 lata później przy londyńskiej Oxford Street otwarto elegancki dom towarowy, który był na ustach wszystkich. Harry Gordon Selfridge pokazał Brytyjczykom, jak czerpać przyjemność z zakupów i nauczył kupować rzeczy piękne, acz niekoniecznie użyteczne. W Selfridges zadbano o wszystkie możliwie potrzeby potencjalnych klientów, umieszczając na jego terenie także restauracje, miejsca do czytania i odpoczynku, a nawet pokój pierwszej pomocy. A jako, że dewizą  Harry’ego Selfridge’a było „„klient ma zawsze rację”, zrobił wszystko, by ten w jego domu towarowym czuł się jedyny i wyjątkowy. Stawiając na profesjonalny personel, inwestując w reklamę i tworząc kuszące, innowacyjne wystawy, skutecznie przyciągał szerokie grono konsumentów. Kulisy życia tego niezwykłego człowieka i początków Selfridges możemy obecnie oglądać w seriali stacji ITV – „Mr Selfridge”.

Akcja serialu rozpoczyna się na chwilę przed otwarciem domu towarowego. Harry’ego Selfridge’a zastajemy w samym środku walki o fundusze na budowę, próbującego usilnie przekonać skostniałych Brytyjczyków do swojej nowatorskiej wizji. Mężczyzna od samego początku jawi się nam jako wielki optymista i marzyciel, ale też ryzykant i człowiek bardzo odważny. Sceny, w których przedstawia słuchaczom swoje pomysły, kreśli obrazy spektakularnego sukcesu, jaki osiągnie, są porywające. Opinii publicznej nie daje po sobie poznać, że obeszła go strata inwestorów, z niemalejącym zapałem szuka nowych, na chwilę zwątpienia pozwalając sobie jedynie, gdy nikt go nie widzi. Charakterystyczny jest jego gasnący uśmiech, gdy nikt nie patrzy i wielkie słowa, i gesty, gdy trzeba zmotywować pracowników lub dać popis przed prasą.

piątek, 19 kwietnia 2013

O jednym takim, co nic nie kapował: „Poczucie kresu” Julian Barnes (Nagroda Bookera 2011)



„Jak często opowiadamy naszą własną historię życia? Jak często dopasowujemy, upiększamy, dokonujemy chytrych skrótów? Im dłużej trwa życie, tym mniej jest tych, którzy mogliby zakwestionować nasza relacje, przypomnieć nam, że nasze życie nie jest naszym życiem, lecz jedynie historią, którą o swoim życiu opowiadamy. Opowiadamy innym osobom, ale – głównie – samemu sobie”.

Sami piszemy scenariusz naszego życia i wciąż podejmujemy decyzje, które zaprowadziły nas tu, gdzie dziś jesteśmy. Ciągle stawiane są przed nami nowe pytania, na które musimy znaleźć odpowiedź. Czy wyjść za mąż, pójść na studia, wyemigrować czy zostać w kraju? Każdy z nas dokonuje własnych wyborów, które czynią go takim, a nie innym człowiekiem. Część osób podda się na starcie, rezygnując z realizacji marzeń i zadowalając się tym, co ma. Inni będą za wszelką cenę dążyć do zaspokojenia wygórowanych ambicji i nigdy nie pozwolą sobie spocząć na laurach. Rozliczenie z drogą, jaką obraliśmy przychodzi najczęściej u kresu życia. Próbując poskładać strzępki wspomnień, dopasować elementy układanki, opowiadamy sobie własną historię. Tu coś dodamy, tam coś ubarwimy, coś wyprzemy z pamięci, jakby się w ogóle nie zdarzyło… A jak było naprawdę? Jeśli świadkowie naszego życia odeszli, możemy już nigdy „nie skapować”, o co w tym wszystkim chodzi…

Główny bohater i zarazem narrator utworu Juliana Barnesa, opowiada swoją historię w oparciu o kilka szczególnie ważnych zdarzeń. Anthony Webster, stojąc u progu życia, próbuje wymazać białe plamy z pamięci i odtworzyć przeszłość. Nie wie, co jest prawdą, a co fikcją, stworzoną przez jego umysł. Po otrzymaniu w spadku pamiętnika od przyjaciela z szkolnych lat, odkrywa, że czas zniekształcił część jego wspomnień.. Próbując odtworzyć bieg wypadków, wraca pamięcią do momentu poznania Adriana i swojej pierwszej miłości – Veroniki.

wtorek, 16 kwietnia 2013

„Blondynka w Chinach” Beata Pawlikowska, czyli trochę o historii, kuchni i... toaletach



„Herbata jest jak życie. Pierwsza filiżanka to młodość. Gorzka, pełna rozczarowania, które dostajesz od życia. To czas nauki i zdobywania doświadczenia. Drugi filiżanka to wiek dorosły. Wtedy umiesz korzystać z wiedzy, którą wcześniej zdobyłeś, zjadasz słodkie owoce nauki, zdobyte w młodości. Trzecia filiżanka to wiek dojrzały. Trochę gorzki trochę słodki, z kroplą miodu i rozgrzewającego imbiru.”

Przypomnijcie sobie wszystko, co usłyszeliście kiedykolwiek o Chinach, a potem sięgnijcie po publikację Beaty Pawlikowskiej.

Czy Wy też myśleliście, że Chiny to „smutny komunistyczny kraj z uciskanymi obywatelami, którym zabrania się mieć więcej niż jedno dziecko”? A może o uszy obiło się Wam, że w Pekinie jest 9 milionów rowerów? Jeśli tak, to znaczy, że podobnie jak ja, macie błędne przekonanie o tym kraju…

Naczelna Blondynka Polski tym razem zabrała mnie w podróż do Chin. To niezwykłe miejsce przedstawiła poprzez pryzmat historii, kuchni i toalet. Można więc przeczytać o życiu ostatniego cesarza i Rewolucji Kulturalnej, ale także o chińskiej kuchni i najlepszej herbacie świata. Najbardziej zaskakuje jednak króciutki rozdział, poświęcony toaletom:

„Była tam jedna okropna rzecz. Zdumiała mnie i chyba nigdy nie chciałabym przenieść jej do Polski. To chińskie toalety. Nie ma w nich w ogóle intymności. Toaleta to malutkie pomieszczenie, w którym obok siebie znajdują się w ziemi trzy dziury. Nie są one niczym od siebie oddzielone. Do środka wchodzą jednocześnie trzy osoby i tam się razem załatwiają.  Ale to jeszcze nic. (…) Są gorsze toalety. Gdy pierwszy raz do nich weszłam, pomyślałam, że są fajne, bo przynajmniej są w nich ścianki odgradzające ludzi. Szybko zmieniłam zdanie. Zwrócił moją uwagę fakt, że w toaletach nie było dziur, tylko taki pojedynczy kanał biegnący wzdłuż kabin. Kucnęłam sobie nad tym korytem i nagle zobaczyłam, że tuż przed moimi oczami płynie to, co zrobiła Pani, która siedziała w kabinie powyżej. Kabiny muszą być ułożone pod kątem, aby to, co robi Pani na samej górze spłynęło na sam dół. Gdy ktoś siedzi na dole, ma więc przegląd wszystkiego, co zostało zrobione wyżej”.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Dwunastu gniewnych ludzi/12 Angry Men



Trzeba mieć ogromny talent, by z filmu, którego cała akcja toczy się w jednym zamkniętym pomieszczeniu, i tylko się gada i gada, zrobić arcydzieło. Jak na dłuższą metę zainteresować widza rozmową? Ten sekret zabrał ze sobą do grobu Sidney Lumet, któremu udało się nakręcić trzymający w napięciu dramat sądowy, którego zakończenia nijak nie możemy przewidzieć.

Akcja rozpoczyna się po zakończeniu rozprawy sądowej: sędzia poucza przysięgłych o odpowiedzialności, jaka na nich ciąży, ci opuszczają salę i odchodzą wydać werdykt w sprawie o morderstwo. Jest upalny letni dzień i wyraźnie widać, że ławnikom nie chce się zbyt długo debatować. Zamiast więc podyskutować o sprawie od razu przechodzą do głosowania. I gdy wydawać, by się mogło, że werdykt będzie jednomyślny, przysięgły nr 8, którego dręczą wątpliwości, uznaje nastolatka, oskarżonego o zabicie ojca za niewinnego. 

sobota, 13 kwietnia 2013

50 000 WYŚWIETLEŃ BLOGA - KONKURS


Kochani, licznik na moim blogu przekroczył właśnie magiczne 50 000 tysięcy wyświetleń i z tej okazji postanowiłam zorganizować mały konkursik :)))

Do wygrania jest moja ulubiona książka Isabel Allende: „Ines, Pani Mej Duszy".

REGULAMIN KONKURSU:
1. Organizatorem konkursu i fundatorem nagrody jestem ja, czyli autorka bloga. Książka jest używana, a jej stan oceniam na bardzo dobry.
2. Zgłoszenia przyjmuję od 13.04.2013 do 28.04.2013 (do godziny 23:59).
3. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone 29.04.2013.
4. Do konkursu mogą przystąpić zarówno blogerzy, jak i osoby anonimowe.
5. W konkursie mogą wziąć udział jedynie osoby mieszkające w Polsce.
7. Aby wziąć udział w konkursie należy w komentarzu pod tym postem wyrazić chęć wzięcia udziału poprzez napisanie „zgłaszam się", należy też zostawić swój adres e-mail i odpowiedzieć na pytanie konkursowe:
Jaka jest Twoja ulubiona pisarka i którą z jej książek szczególnie polecasz? (można wybrać tylko jedną)!!!
8. Zwycięzca konkursu zostanie wyłoniony w drodze losowania.
9. Nagrodę wysyłam w ciągu 7 dni roboczych, czyli po długim weekendzie majowym.

Będzie mi też bardzo miło, jeśli umieścicie na swoim blogu podlinkowany baner konkursowy, ale nie jest to konieczne i nie powoduje dodania kolejnych losów.


Powodzenia!

czwartek, 11 kwietnia 2013

Lot/Flight



Czy lot 227 był z góry skazany na katastrofę, czy też zawinił człowiek? Ze 102 osób, znajdujących się na pokładzie przeżyło 96. A wszystko dzięki cholernie dobremu pilotowi – Whipowi Whitakerowi, który wpadł na pomysł, by odwrócić samolot do góry nogami, dzięki czemu udało się zatrzymać spadanie w dół i odciągnąć maszynę od strefy mieszkalnej. Liczne symulacje komputerowe pokazały, że bezpieczne wylądowanie w takich warunkach, w dodatku uszkodzonym samolotem, było niemożliwe. Whitakerowi się jednak udało i został okrzyknięty bohaterem narodowym. Do czasu. Za śmierć 6 osób ktoś musi bowiem odpowiedzieć. W czasie śledztwa wychodzi na jaw, że w momencie katastrofy kapitan był pod wpływem alkoholu i narkotyków. Media i władze linii lotniczych szybko zapominają, że gdyby pilotem był ktokolwiek inny, zginęłyby 102 osoby, a nie 6. Whitaker zostaje okrzyknięty wrogiem publicznym numer jeden.

Film Roberta Zemeckisa miał spory potencjał, by zyskać uznanie krytyków i widzów. Stało się jednak inaczej. Wina leży po stronie nachalnego moralizatorstwa i wydumanego, pełnego patosu zakończenia. W „Locie” wszystko zdaje się być czarno-białe, a oceny głównego bohatera reżyser dokonał samodzielnie, niemalże nie pozostawiając widzowi miejsca na domysły i przemyślenia. Szkoda, wielka szkoda, bo nominacja do Oscara uciekła Zemecksisowi sprzed nosa (choć i tak uważam, że „Lot” to o klasę lepszy film od „Lincolna” czy „Wroga numer jeden”).

wtorek, 9 kwietnia 2013

„Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonas Jonasson, czyli po prostu świetna zabawa



O Allanie Karlssonie można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że miał nudne życie. 

Wyobraźcie sobie staruszka, który w dniu setnych urodzin postanawia uciec z domu starców, kradnie walizkę pełną pieniędzy i wplątuje się w kryminalną aferę. Dla zwykłego człowieka może byłoby to zbyt wiele, ale nie dla Allana. On, który pił tequilę z prezydentem Trumanem, uratował życie generałowi Franco, leciał samolotem z premierem Churchillem i doprowadził do furii Stalina, miałby siedzieć bezczynnie i czekać na śmierć? O nie! Zawsze można przecież przeżyć jeszcze jedną przygodę, nie zastanawiać się nad tym, co właściwie będzie, tylko po prostu żyć i cieszyć się ze wszystkiego, co przynosi los, nawet jeśli oznacza to zesłanie na Syberię. W końcu jest tam tylko trochę zimniej niż w rodzinnej Szwecji… 

„Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” to zabawna, pełna absurdalnych sytuacji powieść, od której nie sposób się oderwać. Nie pamiętam, kiedy ostatnio podczas lektury śmiałam się w głos i po prostu dobrze bawiłam. Nagłe zwroty akcji, zakręceni bohaterowie, lekkie dialogi – to wszystko sprawia, że „Stulatka...” czyta się szybko i zachłannie, a pod płaszczykiem komizmu autor zwraca też uwagę na absurdy szwedzkiego wymiaru sprawiedliwości. 

niedziela, 7 kwietnia 2013

„Mad Men” czyli ten ulubiony




Wielokrotnie pisałam, że to mój ulubiony serial, ale nigdy nie napisałam o nim. W związku z dzisiejszą dwugodzinną premierą 6. sezonu postanowiłam to zmienić. Zapraszam na moją opowieść o świecie mad menów z Maddison Avenue.

Po pierwsze on, czyli Don
Główny bohater serialu, Don Draper, to już legenda. Piekielnie zdolny, inteligentny, cyniczny, bezwzględny, szowinistyczny jest postacią na miarę swoich czasów. Poznajemy go jako dyrektora kreatywnego agencji reklamowej „Sterling&Cooper”, w której podziwiają i szanują go wszyscy, podczas gdy on sam nie ma szacunku do nikogo.

Don pali na potęgę, pije na umór, zdradza żonę i czasem popada w dziwną melancholię, z której zawsze w końcu wychodzi – bardziej lub mniej odmieniony. Możemy o nim powiedzieć wszystko poza tym, że go znamy. Don nigdy nie mówi o swoich uczuciach, jest skryty, ostrożny i nikt nie wie, co mu siedzi w głowie. Jest postacią tak złożoną, że zrozumienie jego postępowania jest praktycznie niemożliwe. O jego przeszłości wiemy mało, z czasem dowiadujemy się więcej, ale to wciąż niewystarczająca wiedza, by naprawdę go poznać. Draperyzmy, czyli powiedzenia Dona, weszły już do serialowego kanonu, fani skrupulatnie je notują i chętnie cytują, przy każdej nadarzającej się okazji.

Draperyzm pierwszy:  Reklama oparta jest na jednej rzeczy, na szczęściu. A wiesz, co to szczęście? Szczęście to zapach nowego auta. To wolność od strachu. To billboard przy drodze, który krzyczy, zapewniając cię, że cokolwiek robisz, to jest w porządku. Ty jesteś w porządku.

Draperyzm drugi:  To twoje życie. Nie wiesz, jak długo potrwa, ale wiesz, że nie skończy się dobrze. Musisz iść do przodu... jak tylko będziesz w stanie odkryć, co to oznacza.

Draperyzm trzeci: Będziemy siedzieć przy biurkach, kiedy wokół nas upadają mury.

Czego by o Donie nie mówić jest on geniuszem, geniuszem reklamy. Gdy przedstawia swoje pomysły potrafi nie tylko rozbudzić wyobraźnię, ale i zadowolić najbardziej wymagającego klienta. Kobiety jedzą mu z ręki, szefowie liczą się z jego zdaniem – któż nie chciałby być Donem Draperem?

czwartek, 4 kwietnia 2013

Kandydat do najgorszej książki roku 2013: „Kto wiatr sieje” Virginia Cleo Andrews



Czwarta część sagi o Dollangangerach w niczym nie przypomina tak lubianych i zachwalanych przez czytelników „Kwiatów na poddaszu”. Historia kazirodczej miłości Cathy i Chrisa już dawno straciła cały urok. Kolejne części czytało się jednak z mniejszą lub większą przyjemnością, bo fabuła była sprawnie poprowadzona i wciąż potrafiła zaciekawić. Inaczej rzecz się w przypadku powieści „Kto wiatr sieje”, która wydaje mi się być napisana na siłę, po to jedynie, by nie zostawić sagi niedokończonej.

Akcja książki rozpoczyna się kilkanaście lat po wydarzeniach, opisanych w poprzednim tomie. Cathy i Chris są już po pięćdziesiątce, a ich dzieci dorosły i próbują poukładać sobie życie. Jory jest tancerzem, żonatym z śliczną Melody, Bart po skończeniu z wyróżnieniem Harvardu poświęca się przywróceniu świetności Foxworth Hall, a Cindy jest trzpiotowatą szesnastolatką, poznająca smak pierwszej miłości i seksu. Szczęście rodziny jest jednak tylko pozorne. Bart nadal ma problemy psychiczne i popada w coraz większy fanatyzm religijny, który wzmaga jeszcze pojawienie się wuja Joela, cudownie ocalałego brata Corrine. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

O absurdach PRL-u inaczej: „Piaskowa góra” Joanna Bator



Pewnie nie raz słyszeliście od Waszych babć, że za komuny było lepiej. A bo pracę mieli wszyscy, a nikt się nie przepracowywał, i jakoś tak raźniej było, jak nikt się nie wychylał, a wszyscy mieli po równo. W krajobraz Polski już na zawsze wpisane będą szare, nijakie blokowiska, wypełnione jednakowymi mieszkaniami i bolączkami ich mieszkańców, którzy stali się ofiarami socjalistycznego eksperymentu. Na jednym z takim pereelowskich osiedli akcję swojej książki umieściła Joanna Bator, czyniąc z Piaskowej góry miejsce na wskroś przesiąknięte komunistyczną mentalnością.

W jednym z mieszkań na wałbrzyskiej Piaskowej górze mieszka Jadzia Maślak z córką Dominiką i mężem górnikiem Chmurą. Jadzia to typowa kobieta tamtych czasów: pulchna, rumiana, zapatrzona w brazylijską telenowelę „Niewolnica Isaura”, prosta i taka sama. W jej pachnącym octem życiu nie ma miejsca na inność, bo inność jest zła, niewłaściwa i co by ksiądz powiedział. Oj, śmieje się Jadzia, jak się stary Chmura napije, ale dobrze, że w domu, po cichu, żeby sąsiedzi nie widzieli, bo tak po kryjomu to można, choćby się i rzygać miało, byleby tylko się ludzie nie dowiedzieli, bo co mają gadać. A skąd się ta Dominika, taka buszmenka jedna, wzięła? Taka niepodobna do rodziców? I jak te jej włosy na komunię ułożyć, jak się tak kręcą, a włosy Jagienki Pasiak to idealne są, a czemu mi się takie inne dziecko przytrafiło, a nie taka grzeczna i ułożona Jagienka, jej rodzice to dopiero dumni są. I gdzie ja męża dla tej Dominiki znajdę? Może by ją za Niemca wydać, to status rodziny się polepszy, bo sąsiadka córkę za Niemca z Bawarii wydała i teraz paczki dostają, a tam takie słodycze i zakąski, że u nas nie ma. Oni to dobrze mają, może by tak Dominikę za Niemca wydać…