1 maja obudziłam się o
dwunastej, wyjrzałam przez okno i doszłam do wniosku, że na gwałt potrzebuję
słońca. Pogoda za oknem nie zachęcała do spaceru, dlatego wpadłam na genialny
(w moim przekonaniu) pomysł: a może by tak podążyć w stronę słońca i ciepła? I
tak otworzyłam internetową mapę pogody w Europie, tęsknię popatrzyłam w stronę
Włoch, i zobaczyłam, że nie tak daleko od polskiej granicy jest 25 stopni,
świeci słońce, a niebo jest błękitne… 10 minut później byłam już zdecydowana,
by teraz, zaraz, jechać do Budapesztu, pozostało mi tylko przekonać mojego M.
Musicie wiedzieć, że
jestem osobą, która lubuje się w planowaniu i organizowaniu wycieczek, toteż
wyjazd z biurem podróży byłby dla mnie prawdziwą męką. Tym razem jednak moje
planowanie ograniczyło się do znalezienia hotelu i wydrukowania turystycznej
mapki miasta, reszta już była całkowicie „na wariata”. I tak ruszyliśmy w
drogę, przez Czechy i Słowację, aż na Węgry. Nie była to ani łatwa, ani
przyjemna podróż, bo trafiliśmy na skrajnie różne warunki atmosferyczne i przez
chwilę nawet wyklinałam siebie za mój wspaniały pomysł. W Polsce padał deszcz,
w Czechach świeciło słońce, na Słowacji trafiliśmy na straszną burzę z opadami
deszczu, gradu, silnym wiatrem i gigantyczną mgłą. Było strasznie. Co ciekawe,
chwilę po przekroczeniu granicy słowacko-węgierskiej było słonecznie i upalnie,
i tak zostało już do samego Budapesztu.
Dzień 1-3 Budapeszt
Gdybym Budapeszt był
filmem napisałabym o nim, że ma piękne momenty, ale reszta wypada dość
przeciętnie. Nie jest to miasto, które mnie zachwyciło i porwało lub które
mogłabym pokochać całym sercem. Stolica Węgier posiada piękne budynki, zabytki,
których odbiór psuje jednak złe planowanie przestrzeni. Jakoś nie mogłam pozbyć
się wrażenia, że Budapesztowi przydałby się architekt krajobrazu, który trochę
upiększyłby szarą, pokomunistyczną stronę miasta.