Po Londynie,
Barcelonie i Paryżu przyszła pora na Rzym, wyjątkowe miejsce w historii Europy.
Po Oscarze dla „O północy w Paryżu” poprzeczka była ustawiona wysoko. Czy Allen
podołał? I tak, i nie. Dlaczego? Już wyjaśniam.
Na
„Zakochanych w Rzymie” składa się kilka niepowiązanych ze sobą historii. Są to
opowieści o mniej i bardziej zwyczajnych ludziach, których łączy jedno: właśnie
mieszkają lub spędzają wakacje w Wiecznym Mieście. Nie ma więc jednej,
przewodniej fabuły, która byłaby osią filmu. Czy to źle? Absolutnie nie!
Większość opowiadanych przez Allena historii jest zabawna i ma w sobie coś z
dawnych, najlepszych dokonań artysty.
Dużym atutem
filmu jest bez wątpienia to, że sam autor wcielił się w jedną z głównych ról.
Zagrał emerytowanego reżysera operowego, który za nic w świecie nie chce
porzucić pracy. Ma obsesję na punkcie śmierci i jest neurotykiem, w dodatku
żonatym z psychiatrą. W postaci Jerry’ego trudno nie dopatrywać się samego
Allena. Odniosłam wrażenie, że reżyser chce nam przekazać, iż jeszcze długo
będzie kręcił filmy, choćby miały być najbardziej absurdalne, a krytyka bezlitosna.