Ameryka – kraj fast foodów i
baseballu. Potęga - pod wieloma względami. Miejsce, gdzie załatwienie sprawy w
urzędzie graniczy z cudem, a wolny czas spędza się w centrach handlowych. Do takiej Ameryki po 20 latach nieobecności
wraca Bill Bryson, felietonista, znany ze swego ironicznego stylu i
specyficznego poczucia humoru.
Bryson, gdy opuszczał ojczyznę był
jeszcze młodzieńcem, podczas, gdy powrócił jako człowiek dojrzały, obciążony bagażem
doświadczeń, angielską żoną i czwórką dzieci. Był więc zupełnie innym
człowiekiem. Nie on jeden jednak: dawno niewidziana, odrzucona przezeń Ameryka,
niczym obrażona kochanka, wypięła się na niego i zmieniła tak bardzo, że z
trudem może ją poznać. I właśnie o tym odkrywaniu ojczyzny na nowo traktują
„Zapiski z wielkiego kraju”.
Książka jest zbiorem felietonów,
jakie ukazały się w gazecie „The Mail on Sunday” w latach 1996-1998. Niektóre
teksty nie są więc już aktualne, ale bynajmniej nie odbiera im to uroku. Bryson
porusza szeroką gamę tematów: od konsumpcjonizmu po karę śmierci, sprzedaż
wysyłkową i biurokrację. Niektóre felietony rozśmieszyły mnie do łez, inne mocno
wynudziły lub zirytowały niepotrzebną ilością danych statystycznych. Brysonowi
nie można jednak odmówić poczucia humoru i lekkiego, ironicznego stylu, dzięki
czemu lektura jest przeważnie łatwa i przyjemna. W „Zapiskach z wielkiego kraju” nie
znajdziecie naukowych wywodów, próbujących wyjaśnić, dlaczego w Ameryce jest
tak, a nie inaczej. To, co dostaniecie, to swobodne opowiastki o codziennym
życiu człowieka, który zapomniał, jak to jest być Amerykaninem i dlaczego
właściwie to jest takie fajne.
Bryson o swojej ojczyźnie pisze tak:
„W Ameryce jest wiele rzeczy, które są kapitalne. Wszystkie te dobrze znane sprawy, o których powszechnie wiadomo – łatwość i wygoda codziennego życia, przyjazne nastawienie ludzi, niesamowicie wielkie porcje jedzenia w restauracjach, ta upajająca świadomość, że niemal każda potrzeba czy zachcianka może być z łatwością i natychmiast spełniona.”
Przeważające fragmenty wyglądają jednak tak:
„A więc skąd się bierze ta cała głupota? Nie mam pojęcia, ale jestem pewien – całkiem na serio – że we współczesnym amerykańskim życiu istnieje coś, co tłumi myślenie, nawet u mniej więcej normalnych ludzi.”
Takim wstawkom towarzyszy zazwyczaj rozwodzenie się nad głupotą telewizji i urzędników, i tym, że Amerykanie właściwie nic nie wiedzą. Bryson słusznie zauważa, że w żadnym innym kraju na świecie mieszkańcy nie mają wszystkiego podanego na tacy.
Wyobraźmy więc sobie, że udaliśmy
się w podróż do Stanów. Razu pewnego zatęskniliśmy za domem, więc kupujemy
gazetę, by dowiedzieć się najświeższych wieści z kraju. Natrafiliśmy na artykuł
o Polsce, a tam w tekście o strajku w Warszawie, pojawia się dodatkowa
informacja, że jest to stolica i że Polska graniczy z Rosją i Niemcami.
Pomyślicie sobie: wtf?! A Bryson Wam odpowie, śmiejąc się: to jest właśnie kwintesencja Ameryki! Nie dziwcie się więc
Europejczycy, że Amerykanie nie wiedzą, że stolicą Hiszpanii wcale nie jest
Barcelona. Bo po co niby im taka wiedza, skoro dziennikarze skrupulatnie
wszystko wyjaśnią i wytłumaczą, jak dziecku w szkole?
To co mnie osobiście denerwuje u
Amerykanów to to, że przez to, że nie oglądają dobrych seriali, te najczęściej
po 1 sezonie znikają z anteny. Tak było z „Alcatraz” – wciągnęłam się, a tu
pewnego dnia czytam, że produkcję skasowano z powodu niskich wyników
oglądalności. Podobny los spotkał „V” i „Pan Am”. Teraz drżę o „Pamiętniki
Carrie”, bo podobno i to Amerykanom nie podeszło. Nie wspomnę już moim
ulubionym serialu „Mad Men”, który również ludziom zza oceanu się nie spodobał.
Ten serial udało się jednak ocalić, bo bije rekordy popularności na całym
świecie, poza Stanami oczywiście. Nawet w naszym polskim „Newsweeku” pisano o
fenomenie „Mad Men” przy okazji premiery 5. sezonu. Tak więc czasami nuż mi się
w kieszeni otwiera, jak czytam „z powodu niskich wyników oglądalności…”.
No ale wracając już do tematu…
„Zapiski z wielkiego kraju” to zbiór
wielu znakomitych i kilku śmiertelnie nudnych felietonów. Czytanie Brysona to
przeważnie świetna zabawa i czysta przyjemność. Szkoda, że dziennikarz nie był
w Polsce. Ciekawa jestem, co napisałby o naszych przywarach i jak by mu się u nas żyło.
A na koniec mój ulubiony fragment, w
którym Bryson opisuje jak to w Ameryce pozywa się wszystkich i za wszystko, i o
zgrozo, często wygrywa tysiące dolarów:
„Jestem pewien, że czytaliście już o tej kobiecie z Kalifornii, która pozwała spółkę Walta Disneya po tym, jak ona i jej rodzina zostali napadnięci w parku rozrywki Disneyland. Głównym powodem pozwu było to, że gdy jej wnuki zostały zabrane na zaplecze przez personel, który chciał je tam uspokoić po napadzie, to przeżyły ogromny szok, widząc, jak postaci z disnejowskich kreskówek zdejmują z siebie kostiumy. Odkrycie, że Myszka Miki i pies Goofy tak naprawdę są zwykłymi ludźmi w kostiumach, było dla tych niebożąt zupełnie nie do zniesienia.”
Ocena: 7/10.
Ooo! Tę książkę i tego pana to ja znam (choć nie osobiście-nad czym ubolewam wielce). ;) Felietony dobre aczkolwiek jego opowieści o Australii były o wiele, wiele lepsze. :)
OdpowiedzUsuńSkoro tak, po prostu muszę przeczytać!
UsuńNapisałaś, że „Zapiski z wielkiego kraju” to zbiór wielu znakomitych i kilku śmiertelnie nudnych felietonów. Muszę przyznać, że mam więc dylemat, ponieważ te nużące felietony skutecznie mnie odstraszają, choć z drugiej strony jestem ciekawa, co Bryson zawarł w w/w publikacji.
OdpowiedzUsuńNie lubię USA i bardzo rzadko czytam o tym kawałku świata, a jeśli chodzi o położenie Polski, kiedyś wspominali o tym chyba w serialu Rodzina zastępcza (chłopak grał w grę komp. z Amerykaninem i ten mu powiedział - to niby miała być obraza dla Polaka - że nawet nie wie, gdzie leży nasz kraj). Ciekawa jestem, jak zareagowaliby moi znajomi, gdyby ktoś im powiedział, że np. nie ma pojęcia gdzie leży Argentyna :) Też bardzo mi żal serialu "Pan Am", a książkę chętnie bym przeczytała: przede wszystkim dlatego, że jest lekko ironiczna :))
OdpowiedzUsuńJa się boję USA i tych wszystkich szaleńców z bronią, co jednak nie zmienia faktu, że bardzo chciałabym zobaczyć Wielki Kanion.
UsuńLubię takie książki, które w dowcipny sposób potrafią zwrócić uwagę na pewne cechy poszczególnych narodów. Dobrze się na przykład bawiłam przy "Merde! Rok w Paryżu". :)
OdpowiedzUsuńA mnie się "Merde" w ogóle nie podobało. Nie podszedł mi styl autora i treść wydała mi się nudna.
UsuńChętnie taką książkę przeczytam, bo do Ameryki mam dwojaki stosunek. Z jednej strony to fascynujący kraj, ale z drugiej dziwny i nieco irytujący. Myślę, że zbiór takich felietonów będzie ciekawą podróżą, pozwalającą lepiej zrozumieć mentalność Amerykanów.
OdpowiedzUsuńCiekawa recenzja, jednak chyba sobie daruję tą pozycję. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNigdy nie byłam wielką fanką Ameryki i Amerykanów, ale niemniej jednak myślę, że jest to całkiem ciekawa lektura, dzięki której można lepiej poznać Amerykanów i Amerykę:)
OdpowiedzUsuńJuż sam tytuł jest nieco ironiczny... Zachęciłaś mnie do tej lektury, chętnie dowiem się czegoś więcej o USA.
OdpowiedzUsuńMasz rację, jeśli chodzi o seriale. "Magia kłamstwa" też zniknęła po dwóch sezonach, nie pokuszono się nawet o dokończenie pewnych wątków.
O właśnie! "Magia kłamstwa"! Też jeden z moich ulubionych seriali i bardzo mi go szkoda było. Uwielbiam Tima Rootha.
UsuńZdecydowanie ten pan jest godny uwagi. Mam ochotę na jego książkę o Australii, ale widzę, że ta publikacja to też niezły ubaw - no wiadomo, że fajnie się trochę ponabijać z Amerykanów. A o tym, że oni tam "mało wiedzą" myślałam, że to takie mity :> I jeszcze te pozwy - to by tłumaczyło to co ostatnio czytałam o tym jak jakaś dwójka Amerykanów pozwała Lance'a Armstronga za kłamstwa w jego rzekomo biograficznych książkach. To się nazywa obrotny naród, mi co najwyżej przyszło do głowy, żeby te książki schować i na nie więcej nie patrzeć
OdpowiedzUsuńDokładnie. Tylko Amerykaninowi mogło przyjść do głowy, by pozwać kogoś za takie coś. Całe szczęście ta pani w opowiastki powyżej przegrała z Disneylandem, co nie zmienia jednak faktu, że wielu osobom za podobne bzdurne pozwy udało się uzyskać wielotysięczne odszkodowania.
UsuńCiekawa tematyka :) pewnie kiedyś się skuszę, bo lubię takie klimaty :)
OdpowiedzUsuńTo jedna z najlepszych książek Brysona, gdy ją czytałam, zastanawiałam się, jak to możliwe że Amerykanie jeszcze żyją... Wszak większość z nich zasługuje na Nagrodę Darwina :D Mimo tego humorystycznego stylu, którym pisze, czasem ogarniała mnie zgroza, co dzieje się z ludźmi, którym jest zwyczajnie za dobrze.
OdpowiedzUsuńCo do wizyty Brysona w Polsce, to nie nastawiałabym się na ciekawe spostrzeżenia. O ile o swojej kulturze i kraju pochodzenia, jak i innych państwach anglosaskich potrafi pisać ciekawie, i wniknąć w nią głęboko, o tyle jego książki "Ani tu, ani tam" (o jego podróży po Europie) jest serią bzdetów, dokładnie tym, czego spodziewamy się, gdy Amerykanin pisze o czymś, czego nie rozumie. Wyłazi z tej książki taka hipokryzja, brak zrozumienia dla inności i przekonanie o wyższości Anglosasów nad resztą świata, że aż chwilami się zastanawiałam, czy to ten sam autor. Najlepiej z resztą o tym świadczy fakt, że jego dokładna podróż po Europie nie zakładała w ogóle wizyty w centralnej i wschodniej części kontynentu (jakby Polska, Czechy, państwa bałtyckie nie istniały).
"Zapiski z wielkiego kraju" i "Krótka historia prawie wszystkiego" zasługują za to na 6 z plusem :)
Coś takiego. A myślałam, że "Anu tu, ani tam" będzie ekscytującą i zabawną lekturą. Oj, szkoda i nieładnie, nieładnie, panie Bryson.
UsuńMoże ja tylko miałam takie negatywne odczucia, ale jak czytam, że Norwegowie i Szwedzi powinni się dogadać w kwestii waluty bo to trochę irytujące, że w Szwecji nie można płacić norweskimi koronami, a za kilka stron,że UE to jakiś głupi wymysł, a znów za chwilę, że to ciągłe przekraczanie granic jest koszmarnie nużące, to zaczynam się zastanawiać, czy autor wie, o czym pisze. Po takich gafach nawet najśmieszniejsze gagi przestają bawić :/
UsuńCzytałam recenzję tej książki już raz kiedyś i wtedy sobie postanowiłam, że ją przeczytam, ale tak jakoś zeszło, że zapomniałam. Zapisuję więc w kajeciku :)
OdpowiedzUsuńNie przepadam za USA, dla mnie jest krajem absurdów (najlepszy tego przykład w przytoczonym przez Ciebie ostatnim cytacie). Nazwisko autora już kojarzę dzięki pewnej recenzji jego "Śniadania z kangurami", którą to książkę bardzo chcę poznać. Co do "Zapisków...": zapewne nie sięgnęłabym po nie, gdyby nie fakt, że jest to druga pozytywna opinia na temat książki. Lubię się śmiać, do felietonów nic nie mam, tak więc... może po nią sięgnę :)
OdpowiedzUsuńDodaję do obserwowanych i zapraszam do siebie :)
OdpowiedzUsuńhttp://ksiazkowy-kacik.blogspot.com/