Kwiecień plecień
poprzeplatał… i tak zimowe chłody z początku miesiąca niedawno zastąpiło błękitne
niebo i piękne wiosenne słońce, z czego bardzo się cieszę. Niestety na weekend
pogoda ma brzydki zwyczaj się psuć, więc nie udało mi się wyjść z książką do
parku czy na jakiś dłuższy spacer, a piękne słońce musiałam podziwiać przez
okno w pracy… Co nie zmienia jednak faktu, że bardzo ucieszyłam się z
możliwości zastąpienia botek balerinkami :)
Jaki był
kwiecień? Przede wszystkim nerwowy. Sezon pomału się rozkręca i mamy coraz
więcej pracowników, co oznacza koniec spokojnej pracy… Aż boję się myśleć, co
będzie w kolejnych miesiącach, bo szczyt sezonu przypada na czerwiec-wrzesień i
jak ja się biedna na urlop wyrwę? Zdecydowanie wolałabym taki nawał pracy zimą,
no ale cóż… Trzeba znaleźć pozytywy i cieszyć się, że się ma pracę, bo bez niej
myśl o wakacjach nawet nie przeszłaby mi przez myśl :) Tak więc staram się uśmiechać mimo wszystko, a bardzo pomaga mi w tym
piękne błękitne niebo („oprócz błękitnego nieba…”). Właściwie, gdybym miała
wybrać najważniejsze wydarzenie kwietnia, wybrałabym bez wahania koncert Melody
Gardot, który bardzo bardzo mnie poruszył i wzbudził całą gamę najróżniejszych
emocji: od radości po smutek, zachwyt… Wspaniała kobieta i wielka artystka. Po
prostu czarodziejka. Z czego się jeszcze cieszę? Ano, bo pewien pan, którego
uwielbiam wydał nową płytę, którą na
okrągło teraz słucham…:)
No ale już dość
tego ględzenia, pora na kwietniowe sierotki:
książkowe:
„Siedem
dalekich rejsów” Leopold Tyrmand: ta króciutka powieść
powstała w latach 50. ubiegłego wieku, ale ze względu na cenzurę wydana została
w języku polskim dopiero w 1975 roku, i to w Londynie. Fabuła nie jest
specjalnie oryginalna: jest więc ona i on, kilka nadmorskich osobistości,
klimatyczne portowe miasteczko i trochę polityki. Wydawać by się mogło, że
będzie to typowy romans. Tyrmand jednak w relację bohaterów wsadził sporą dawkę
impertynencji, sceptycyzmu i ironii, dzięki czemu powstały elektryzujące i
błyskotliwe dialogi, które są motorem napędowym książki. Nie zabrakło także
gorzkiej oceny komunizmu i galerii osobliwych postaci, takich jak chociażby
rozwiązła Anita. Książka sprawia wrażenie kameralnej, a partie narracyjne
wypadają o wiele słabiej od dialogów. Pierwsze spotkanie z Tyrmandem uznaję za
dość udane, choć bez rewelacji. Ocena: 6,5/10.
„W
komntach Wolf Hall” Hilary Mantel: nagrodzona Nagrodą Bookera pierwsza część cyklu tudorowskiego autorstwa
angielskiej prozaiczki Hilary Mantel (druga część, niewydana jeszcze w Polsce,
„Bring up the Dobies” również została uhonorowana Bookerem). Akcja powieści, a
właściwie opasłego tomiszcza, kręci się wokół Thomasa Cromwella, a zaczyna w
chwili, gdy król Henryk VIII zapragnął poślubić Anne Boleyn. Mantel skupia się
na przedstawieniu relacji Cromwella z innymi, w tym z rodziną królewską,
poszczególnymi rodami, a także Thomasem Wolseyem i Tomaszem Morusem (swoją
drogą niekonsekwencje w tłumaczeniu imion rażą). Narracja jest prowadzona w
trzeciej osobie liczby pojedynczej, co jest dość niecodzienne i przerywana jest
licznymi dygresjami. Nie jest to powieść, którą czyta się szybko i łatwo –
wręcz przeciwnie „W komnatach Wolf Hall” trzeba poświęcić maksymalną uwagę i
dużo czasu. Pozycja ciekawa, ale też wymagająca wiedzy o historii Anglii, bo
Mantel nie podaje niczego na tacy. Na kolana nie zostałam powalona i czasami
się męczyłam, ale też nie uważam lektury za czas stracony. Ocena: 6,5/10.
„Nigdziebądź”
Neil Gaiman: chyba pierwszy raz czytałam książkę, która powstała na podstawie
serialu telewizyjnego i przyznam szczerze, że trochę się obawiałam takiego
eksperymentu. Jak się okazało jednak, całkiem niepotrzebnie, bo fabuła wciąga
od pierwszej minuty, cały czas coś się dzieje, a nietuzinkowe postaci i
specyficzny humor dodają „Nigdziebądź” świeżości. Dużo tu także odwołań do
religii, mitologii i literatury. Gaiman przywołuje między innymi jednego z
bohaterów baśni „Kot w butach” i wspomina o okolicznościach zatonięcia
Atlantydy. Najciekawszy wydał mi się jednak pomysł na stworzenie Londynu Pod
jako równoległego miejsca do Londynu Nad, miejsca niby takiego samego, a jednak
zupełnie innego! W Londynie Pod w Harrodsie nie robi się ekskluzywnych zakupów,
ale spotyka na Ruchomym Targu, gdzie spotkać można całą elitę podziemia. Pomimo
wielu zalet książce nie brak niestety nudnych przestojów, przez co nie
zachwyca, a jedynie się podoba. Ocena: 7/10.
i oczywiście filmowe:
„Coco
Chanel”: po przeczytaniu jakiś czas temu biografii Coco, nie
mogłam pominąć filmu o niej, zwłaszcza, że w roli głównej występuje Audrey
Tatou. Trochę zmylił mnie polski tytuł, bo sądziłam, że będzie to historia
sukcesu Chanel, a nie opowieść o poczynaniach młodej Coco. Dystrybutor usunął z
oryginalnego tytułu przyimek „przed” (czyli byłoby „Coco przed Chanel”) przez
wprowadził widzów w błąd. A wystarczyłoby przecież nazwać film „Coco”, wtedy
nastawienie do tej produkcji miałabym zupełnie inne… W każdym razie film jest
ciekawy, choć dość powierzchowny, a najlepsze są sceny, w których oglądamy Coco
przy pracy. Rewelacyjnie wypada za to pod względem estetycznym. Gra kolorami i
zdjęcia są wysmakowane i urzekające, co widać zwłaszcza w ostatnich ujęciach.
Dobrze poradziła sobie także Audrey Tatou, która zagrała bardzo przekonująco i
potwierdziła swoją aktorską klasę. Ocena: 7/10.
„Wożąc
panią Daisy”: 4 Oscary i 3 Złote Globy, w tym dla
najlepszego filmu, okazały się być wystarczającym powodem, by w sobotnie
popołudnie postawić na klasykę i obejrzeć „Wożąc panią Daisy”. Trochę obawiałam
się tego filmu, a jego seans przekładałam dwukrotnie. Przyznajcie, że słysząc,
że coś jest nudne, nie czujecie się specjalnie zachęceni, by poświęcić temu
trochę czasu. W przypadku „Wożąc panią Daisy” zarzuty okazały się być jednak
bezpodstawne. Owszem akcja toczy się powoli, dzieje się niewiele, a cała fabuła
skupia się na rozmowach tytułowej pani Daisy z jej nowym szoferem i bliskimi,
ale całość wypada tak przekonująco i po prostu ciepło, ludzko, zwyczajnie, że
seans tego filmu jest niekończącą się przyjemnością. „Wożąc panią Daisy” to
historia przyjaźni dwojga skrajnie różnych ludzi: bogatej Żydówki i biednego
Murzyna. Poglądy mają zupełnie inne i nijak nie mogą się dogadać, ale gdy już
udaje im się znaleźć wspólny język, okazuje się, że mają ze sobą więcej
wspólnego niż myśleli. Jest wzruszająco i zabawnie. Idealny film na wiosenne
popołudnie. Pod względem aktorskim majstersztyk. Ocena: 8,5/10.
„Kandydat”:
sequel
dramatu politycznego z lat 60. i już druga ekranizacja powieści Richarda
Condona, opowiadająca o porwanych i poddanych praniu mózgu amerykańskich
żołnierzach i ich dowódcy Raymondzie Shaw, który dzięki bohaterskiej postawie
szybko pnie się po szczeblach politycznej kariery, wspierany przez matkę i
organizację Manchurian. Wszystko jednak komplikuje się, gdy u Shaw zjawia się
jeden z dowódców Ben Marco, twierdząc, że dręczy go dziwny sen, w którym polityk
zabija jednego z kolegów. Marco rozpoczyna własne śledztwo, które wskazuje na
to, że wydarzenia podczas operacji „Pustynna Burza” wyglądały zgoła inaczej… „Kandydat”
to ciekawy, trzymający w napięciu film ze znakomitymi kreacjami aktorskimi,
zwłaszcza Denzela Washingtona i Liev Schreibera, a także jak zwykle świetnej
Meryl Streep. Odkrywanie kolejnych tajemnic, tajemniczy eksperyment, zamach
stanu to tylko kilka z wielu interesujących tematów, jakie są poruszone w
filmie. Oglądając „Kandydata” nie sposób się nudzić. Ocena: 8/10.
„Kod nieśmiertelności”:
Co by było, gdyby można było się cofnąć w czasie i
zmienić przyszłość? Gdzie jest granica pomiędzy obowiązkiem służby dla ojczyzny
a własnymi pragnieniami? Słoneczny poranek. Kapitan Stevens budzi się w
pociągu, jadącym do Chicago. Jakaś kobieta mówi na niego „Sean”, a w lustrze
widzi cudzą twarz. Ma jedynie 8 minut, by oswoić się z sytuacją. Po tym czasie
następuje wybuch i wszystko znika, a Stevens przenosi się do kapsuły, gdzie
kobieta nazywająca się Colleen Goodwin
informuje go, że bierze udział w rządowym eksperymencie o nazwie „source code”
i ma za zadanie znaleźć terrorystę, który wysadził pociąg w powietrze i planuje
zdetonować bombę w centrum Chicago. „Source code” pozwala wejść w ciało innego
człowieka na ostatnie 8 minut jego życia, tak przynajmniej myślą naukowcy.
Kapitan przenosi się więc raz za razem do alternatywnego świata, stopniowo
odkrywając także prawdę o sobie. „Kod nieśmiertelności”, chociaż z gatunku
science-fiction, w dużej mierze skupia się na przeżyciach głównego bohatera.
Mamy też niezłą akcję, Stevens w końcu ma 8 minut na znalezienie terrorysty.
Szkoda tylko, że iście hollywoodzkie zakończenie, jakby na siłę sklecone, psuje
ogólne dobre wrażenie, jakie film robi. Ocena: 8/10.
„Gdzie
mieszkają dzikie stwory”: pozbawione lukrowej otoczki kino
familijne. Mroczne, niepokojące i tak inne od tego, co serwuje nam wytwórnia
Disneya. Fabuła toczy się wokół Maxa, który ucieka z domu i trafia tam, „gdzie
mieszkają dzikie stwory”. Chłopiec szybko zostaje ich królem, a jego jedynym
zadaniem jako władcy jest dbanie o swoich podwładnych. Dużo tutaj emocji (tych
mniej oczywistych), trudów życia i mądrości. Trzeba przy tym dodać, że owe
stwory wyglądają co najmniej przerażająco, co jeszcze potęgują mroczne, acz
klimatyczne zdjęcia. Niebanalna historia, może niekoniecznie, skierowana do
dzieci. No chyba, że lubią klasyczne baśnie braci Grimm. Ocena: 7/10.
„Charlie”: ekranizacja popularnej ostatnio powieści autorstwa Stephena Chbosky’ego (autor zresztą sam napisał scenariusz
i wyreżyserował film), opowiadającej o trudach dorastania. Tytułowy Charlie
jest nieśmiałym, zamkniętym w sobie nastolatkiem, piszącym listy do nieznanego
przyjaciela. Dzięki licznym apostrofom można domniemywać, że owym przyjacielem
jest widz/czytelnik, który wysłuchuje historii Charliego. Bohatera poznajemy w
chwili rozpoczęcia nauki w liceum, gdzie, delikatnie mówiąc, nie ma lekko. Nie
potrafiąc nawiązać kontaktu z rówieśnikami, staje się stałym podbieraczem
ścian, z lękiem obserwującym otoczenie. Sytuacja zmienia się dopiero, gdy
poznaje ekscentryczne rodzeństwo: Sam (w tej roli Emma Watson) i Patricka
(znany z „Musimy porozmawiać o Kevinie” Ezra Miller). Reżyser opowiada historię
Charliego, ukazując jego relacje z rówieśnikami i rodziną. Bezimienni rodzice
zdają się nie poświęcać mu zbyt wiele uwagi, podobnie zresztą jak popularni w
szkole brat i siostra. Poza tym chłopak ma zwidy, które nawiązują do śmierci
jego ukochanej cioci Helen, z którą zresztą wiąże się dość przerażająca
historia. Jaka? Tego widz pośrednio dowiaduje się dopiero na koniec, ale
wystarczy dopasować parę elementów, przelotnych ujęć, by zrozumieć, co się wydarzyło.
„Charlie” to film wielu wspaniałych momentów, takich jak ten, w którym Sam i
Patrick wykonują szaleńczy taniec, czy przejażdżka samochodem pod tunelem i
pierwszy pocałunek Charliego. Dobrze spisali się odtwórcy głównych ról, a
zwłaszcza Ezra Miller, który wyrasta na ciekawego aktora nowego hollywoodzkiego
pokolenia. Film jest frapującą wiwisekcją życia wewnętrznego nastolatków, ich
świata i przerażających emocji, związanych z dojrzewaniem. Naprawdę dobry
komediodramat. Trzeba obejrzeć! Na koniec dodam, że oryginalny tytuł – „The
Perks of Being a Wallflower” – podoba mi się o wiele bardziej niż polski, choć
i tak możemy się cieszyć, że nie mamy jakiegoś kiepskiego tłumaczenia. Ocena:
8,5/10.
W kwietniu udało mi się
przeczytać aż 9 książek, co prawda
niektóre były bardzo krótkie, ale zdarzyła się też prawdziwa cegła, czyli „W
komnatach Wolf Hall”, o której powyżej możecie przeczytać. Niezwykle trudny
okazał się być wybór książki miesiąca,
bo aż cztery książki bardzo mi się podobały i właściwie wszystkie zasługują na
wyróżnienie: „Piaskowa góra” Joanny Bator, „Stulatek,który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasa Jonassona, „Poczucie kresu”
Juliana Barnesa i „Dziwny przypadek psa nocną porą” Marka Haddona. Ostatecznie
wybrałam jednak „Stulatka…”, bo dawno lektura nie sprawiła mi takiej
frenetycznej radości. Nie polecam z
kolei kontynuacji sagi o Dollangangerach „Kto wiatr sieje” Virginii Cleo Andrews.
Tak się złożyło, że filmów
obejrzałam również 9 - prawie wszystkie w pierwszej połowie miesiąca, na co niemały
wpływ miała poprawa pogody :) Filmem
miesiąca zostaje oczywiście „Dwunastu gniewnych ludzi” i tu nie miałam najmniejszych wątpliwości. Gorąco polecam
Wam też „Charliego” i „Wożąc panią Daisy”.
Jeśli zaś chodzi o
seriale to właściwie przez cały kwiecień miałam radochę z powrotu „Mad Men” :) Ucieszyły mnie też nowe odcinki „Gry o tron”, choć póki co jakoś specjalnie mi
się nie podobały. Poza tym obejrzałam świetną ekranizację powieści Elizabeth
Gaskell „Północ Południe”, produkcji oczywiście BBC. Polecam, można się
zakochać! Z nowości polecam „Broadchurch”, o którym mam zamiar jeszcze więcej
napisać i „Top of the Lake”. Ponownie zachęcam też do „Mr Selfridge’a”.
A teraz pora na to, na
co wszyscy czekaliście, czyli wyniki rozdawajki, w której do wygrania była
świetna powieść Isabel Allende „Ines, Pani Mej Duszy”. Szczęśliwą zwyciężczynią jest...Azumi. Gratuluję Azumi, a
wszystkim Wam dziękuję za udział w konkursie i zapraszam na kolejne, które na pewno się odbędą, i to jeszcze
w tym roku!
Szkoda, że Trymand Cię nie porwał. Ja na razie czytałam tylko jedną jego książkę i jestem zadowolona. Cieszę się za to, że Gaiman podobał Ci się bardziej. Z filmów z chęcią obejrzałabym "Coco Chanel" i "Kod nieśmiertelności". Jeśli można wiedzieć: co robisz zawodowo, że akurat teraz macie taki nawał pracy?
OdpowiedzUsuńI 9 książek i 9 filmów :) To dobry wynik, gratuluję!
P.S. Gratulacje dla zwyciężczyni!
A można, można :P W agencji pracy naliczam wynagrodzenia i zajmuję się kadrami:)
UsuńPrzymierzam się ostro do książki "W komnatach Wolf Hall", choć nieco mój zapał ostudził twój nienadmierny entuzjazm:) Z Gaimanem już nieco lepiej, mnie również ta lektura, mimo początkowych obiekcji, przypadła do gustu:)
OdpowiedzUsuńNo i gratuluję Azumi!
Pozdrawiam serdecznie:)
Oj, ja również z radością odczułam przerzucenie się z zimowego obuwia na lekkie baletki ;) Byłam również ciekawa, jak poszło Hermionie w nowym filmie, okropnie obawiałam się, że będzie to raczej laurka dla autorki byleby tylko wykazała się czymś, poza Potterem, a tu proszę, oceniłaś wysoko więc mam ochotę obejrzeć. Życzę kolejnych udanych lektur na maj!
OdpowiedzUsuńDla mnie kwiecień też był bardzo nerwowy i mam nadzieję, że maj przyniesie mi nieco więcej radości i uśmiechu.
OdpowiedzUsuńSporo filmów obejrzałaś. A ja w tym miesiącu żadnego, tylko kilka seriali. Dla mnie telewizor to w sumie ozdoba do salonu :-)
Gratuluję Azumi!
A tobie życzę udanego, kolejnego miesiąca pełnego świetnych książek i filmów.
Gratuluję Azumi :) Czytam, że Ty też oglądałaś Broadchurch - też mam zamiar coś napisać o tej produkcji pod koniec miesiąca :) Cieszę się, że Charlie Ci się podobał, ja cały czas mam "w uszach" piosenkę Davida Bowie.
OdpowiedzUsuńŚwietny serial, prawda? Rozwiązanie zagadki mną wstrząsnęło. W życiu bym się nie spodziewała takiego finału!
UsuńTo co mnie zaskoczyło, że ta osoba była mordercą, bo właśnie tę osobę podejrzewałam :P Zresztą podobnie zagadkę rozwiązali w Mayday - nie wiem czy widziałaś?
UsuńNie, nie, ale teraz bardzo ciekawa jestem :)
UsuńTrzymam kciuki, żeby jakoś udało Ci się mimo wszystko wyrwać na urlop i mam nadzieję, że uda Ci się utrzymać pozytywne myślenie :)
OdpowiedzUsuń„Nigdziebądź” to chyba wielki wyjątek, bo większość książek powstałych na podstawie seriali nie jest warta uwagi ;)
Bardzo mnie cieszy Twoja pozytywna opinia o „Wożąc panią Daisy”, gdyż mam ten film na DVD - liczę iż w wolnej chwili będę miała równie przyjemny seans jak Ty.
O "Charliem" już czytałam na innym blogu, tylko wtedy był podany tylko oryginalny tytuł. Bardzo się, więc zdziwiłam kiedy uświadomiłam sobie, że piszesz o filmie, o którym już czytałam, bo wtedy mnie nie zainteresował, a teraz jak najbardziej ;)
Gratuluję Azumi! I będę wypatrywać kolejnych konkursów ;P
"Charliego" obejrzyj koniecznie i nie zapomnij dać znać, jak Ci się podobało. Myslę, że ten film Ci się spodoba :)
UsuńTo jeszcze bardziej mnie nakręciłaś :) jak obejrzę, dam znać.
UsuńDziękuję za gratulacje;) Jeszcze raz napiszę, że bardzo cieszę się z wygranej;)
OdpowiedzUsuńNie widziałam żadnego z wymienionych przez Ciebie filmów, ale chętnie obejrzałabym dwa ostatnie. Jeżeli chodzi o "Gdzie mieszkają dzikie stwory" - lubię takie mroczne historie. Poza tym w filmach zwracam uwagę na zdjęcia. Tutaj są one chyba dosyć dobre, mają klimat.
Za to o "Charliem" tak dużo już napisano, że chętnie w końcu sama poznam ten film;)
Czaję się na Tyrmanda, nie bardzo wiem od której książki zacząć, ale ostatnio mam coraz większą ochotę poznać jego twórczość.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o "Coco Chanel" to widziałam film w kinie, podobał mi się, ale właśnie za mało tego Chanel było. Pewnie to kwestia nastawienia, jak napisałaś, bo jednak byłam ciut rozczarowana po seansie.
Ostatnio o Tyrmandzie głośno na blogach, na pewno warto więc sięgnąć po którąś z jego książek.
UsuńNo właśnie przez ten rozgłos nabrałam ochoty na jakąś jego książkę. Mam wrażenie, że jako jedna z nielicznych jeszcze nie znam twórczości Tyrmanda.
Usuń"12 gniewnych ludzi" i ja polecam, świetne kino! Z pozostałych filmów widziałam jedynie "Kod nieśmiertelności" i "Coco Chanel", a z książek niestety nie czytałam żadnej. Świetne wyniki, imponujące podsumowanie, oby maj był bardziej wiosenny i równie owocny w lekturki i filmy :)
OdpowiedzUsuńCiekawie piszesz o filmach. Miałam zamiar założyć blog o tematyce filmowej, ale obawiam się, że nie starczy mi czasu na jego prowadzenie .... :(
OdpowiedzUsuńJa chyba żadnego nie widziałam. :/ Azumi gratuluję. :)
OdpowiedzUsuńNie podszedł mi Kod Nieśmiertelności. Dla mnie to było takie powtórzenie Deja Vu z Washingtonem, sporo nielogiczności i bzdurek, które raczej mnie od tego filmu odrzucały.
OdpowiedzUsuńBardziej przypadło mi do gustu Gdzie mieszkają dzikie stwory. Dziwne to kino, takie wyjątkowe na swój sposób. Sporo uroku i specyficznego klimatu. Podobalo mi się.
Pozdrawiam
Gratuluję serdecznie:)
OdpowiedzUsuń"Dwunastu..." i "Wożąc..." to faktycznie świetne filmy. A "Charliego" zamierzam obejrzeć w weekend. :)
OdpowiedzUsuń"Stulatek..." to rewelacyjna rozrywka, a "Dziwny przypadek..." wzruszył mnie prawie do łez.
Sporo ciekawych rzeczy przeczytałaś i obejrzałaś w kwietniu. :)
A mnie Tyrmand urzekł tą książką:)
OdpowiedzUsuńO tak! Film "The Perks of Being a Wallflower" został skrzywdzony tłumaczeniem tytułu, tak samo jak polskie wydanie książki zostało skrzywdzone paskudną okładką.
OdpowiedzUsuńFilm ten obejrzałam z uwagi na występującą tam Emmę Watson oraz Ezrę Millera i jestem bardzo miło zaskoczona, że w tym całym Hollywood powstał taki dobry film o nastolatkach. Teraz poszukuję książki :)
Koniecznie muszę obejrzeć "Charliego", bo zwiastun jest urzekający. A do tego Twoja ocena, której zawsze ufam!
OdpowiedzUsuńGratuluję Azumi :) a tobie zazdroszczę Tyrmanda :D
OdpowiedzUsuń